Primodium
Primodium...
W
ieczór powoli spadał na miasto przynosząc ze sobą mgłę. Stare budynki pogrążały się w szarości. Powoli zapalały się lampy, a ruch na ulicach stawał się coraz mniejszy. Pojedynczy przechodnie przemykali niczym duchy w coraz gęstszej mgle.
Stożki bladego światła padały na martwe witraże Katedry. Miasto było grzeszne. Od ostatniego piętra najwyższej budowli, po najgłębszy szyb kopalni, przepełnione było wonią zepsucia. Stuletnie kamienice zabrudzone były nie tylko przez spaliny i zanieczyszczenie, ale także spływał po nich gorzki smak człowieczego zepsucia. Nie ma w tym utopionym we mgle mieście człowieka, w którego duszy nie kryłoby się coś złowieszczego.
Nieliczni unikali jak mogli zła, które panowało w mieście, jednak i oni byli w defensywie. Okrucieństwo, chęć mordu i gwałtu, była tylko potęgowana wszechobecnymi narkotykami i alkoholem. Mężczyźni bijący swoje żony, tylko dlatego, że sami nie potrafią radzić sobie w życiu. Kobiety zaniedbujące dzieci, bo mają tyle ważniejszych spraw na głowie. Dzieci, chcące tylko przeżyć w tej dżungli, stające się małymi bestiami, które wyrosną na prawdziwe potwory. Choroby, głód, patologie na każdym kroku...
A pośród tego wszystkiego stała Katedra. Pomnik pychy tych, którzy uważają się za lepszych od innych. Fałsz i zdrada delikatnie skapują tu z płaczących przed ołtarzem wiernych. Mało który nosi w sercu coś więcej niż obłudę. Zdarzają się nieliczni, którzy naprawdę mają Boga w sercu i żyją tym co przykazał im Mesjasz. Ci jednak są tępieni gorzej niż zaraza, bo zło w człowieku jest bardzo wygodne. Aż nazbyt wygodne... Księża głoszą tu piękne kazania, te o biednych i potrzebujących. Jedynym ich świadectwem na potwierdzenie powierzchownych słów jest przejażdżka nowym samochodem i pogarda wobec tego miasta.
Oni, którzy uważają się za świętych, więcej mają na sumieniu niż cała reszta. Prowadzą dusze na zatracenie, a sami są jak ci, których potępiają. Faryzeusze, uczeni w piśmie – oto ich prawdziwe imiona. Rzadko kiedy trafi się wśród nich Gamaliel, albo nawrócony Szaweł. Większość dalej chciałaby opluwać Jawnogrzesznicę i Mateusza Celnika. Ale to oni są ludem kapłańskim. Parodia jest podobno główną bronią zła. Zatem dni końca są już bliskie...
Katedra... Piękny budynek zbudowany za krew i pot tak wielu. Surowe wnętrze rozświetlają nieliczne lampki. Mrok stara się oblegać te świecące punkty, na razie bezskutecznie, ale już niedługo, gdy ostatni wierny opuści świątynię, nawet te bastiony padną. Wszystko pogrąży się w mroku...
Czerwona światełko wisi w półmroku nad konfesjonałem. W środku kapłan w średnim wieku spokojnie drzemie, ufając, że jego grzeszna dusza, zbrukana setką nie zmytych win będzie zbawiona. Od kilku godzin wierni co chwila zakłócali mu drzemkę swoim natręctwem. „Głupi grzesznicy! Bez wiary i czci! Co za hołota! Jak dobrze, że nie jestem jednym z nich...” – tak rozważał ten cnotliwy mąż Boży, przy okazji nie mogąc się doczekać nocy, kiedy to sam sięgnie po butelkę wódki ukrytą w dolnej szufladzie nocnej szafeczki.
Jego zasłużony spokojny sen zakłóciło pukanie w kratkę konfesjonału. Kapłan przetarł oczy i stwierdził, że czuje jakieś dziwne zimno. Zrzucił to na karb zaspania i wymamrotał kilka pustych słów w stronę kratki machając dziwnie ręką kreśląc znak, którego znaczenie dawno już uszło jego pamięci... Nachylił ucho i starał się nie obrażać penitenta.
Nie widział twarzy przez kratkę. Jednak czuł się dziwnie nieswojo. Tym bardziej, że po drugiej stronie nikt nie zaczął wyznawać swoich win. Nikt nie biadolił, nikt mu nie jęczał. Nastała przerażająca cisza, budząca coraz większy niepokój.
Kapłan otworzył delikatnie drzwiczki wielkiego konfesjonału i z przestrachem stwierdził, że kościelny dawno już zgasił wszystkie światła. Katedra była pogrążona w mroku, rozjaśnianym jedynie malutkim światełkiem tabernakulum. Zimny pot wstąpił kapłanowi na czoło. Bał się wstać, bał się te