Podsłuchana rozmowa
- Między nami? No… pewnie to prawda. Coś się już wydarzyło. Przecież nasza gotowość do rozmowy, ciekawość siebie, to dobry początek znajomości. A teraz mamy za sobą sporo słów. Naprawdę sporo. Lecz wciąż nie wiemy co dalej…
Ta rozmowa wydała mi się mocno podejrzana. A jednocześnie czułem się złodziejem, podglądaczem, typem spod ciemnej gwiazdy… Musiałem odejść.
Odszedłem powolutku, zły, bo nie chciałem, by na mnie zwrócili uwagę. Czując, że wystarczy iskra, by zburzyć ich świat, by mój świat wtargnął między nich i zakneblował im usta.
Dotarło do mnie, że lampy uliczne oświetlają nienaturalnie bryły budynków, że przestrzeń Rynku, i ulic doń wpadających, jest martwa.
Z mojej prawej strony zbliżał się tramwaj, który pojedzie prosto lub skręci w prawo. To się okaże. Lecz fakt codzienny poruszania się tramwaju, wywołał we mnie refleksję ponurą o tymczasowości wszystkiego. Lecz po chwili - poczułem złośliwą satysfakcję.
Wróciłem do domu w grobowym nastroju, czując upływający „pod ubraniem” czas, czując się śmieszny, żałosny, niepotrzebny. Lecz taki stan jest u mnie krótki. Moja pokora wobec losu jest cicha, staje się potem świąteczna. Więc pogodzony, podlewam ją szklanką wódki, czując, że niedługo uśmiechnie się do mnie los.
Teraz siedzieliśmy przy stole, i wciąż nie wiedziałem, czy mu opowiedzieć o podsłuchanej rozmowie. Czułem, że ta rozmowa była chora i, że najlepiej by było tych oboje gdzieś wysłać, najlepiej na leczenie do sanatorium.
W końcu powiedziałem koledze, że wpadłem tylko na chwilkę, pomilczeć, i już wychodzę, a on, jak zwykle niepotrzebnie, odprowadził mnie do windy. Całe szczęście, że zaraz się otworzyła, bo nie było o czym rozmawiać.
Drzwi windy się otworzyły i zobaczyłem niewiastę w wieku balzakowskim, w czerwonej sukience, z wydatnym brzuchem, o twarzy ostrej i pustej, i dziwne – jednocześnie martwej, i żywej. Obok niej stała, chyba córka, lat ze dwanaście, tłusta, ubrana w białą sukienkę, z główką jakby łysą, bo spięte z tyłu włosy naciągnęły jej okrągłe, wbite w czaszkę policzki.
Powiedziałem do kolegi „cześć” i wszedłem. Niewiasta ani drgnęła, choć stała na środku i musiałem bokiem się przeciskać. Jej córeczka wbiła we mnie świńskie, świdrujące oczka. Po chwili dotarło do mnie, że wciąż się na mnie gapi, jakby mówiła: „co za cham”, „jak śmierdzi”, „jaki brzydki”.
Zrozumiałem, że tak się rodzą wiedźmy.
Pomyślałem, że tę małą, wychodząc, powinienem opluć. Patrzyła na mnie nawet wówczas, gdy szliśmy w stronę drzwi wyjściowych.
Nie śpieszyłem się. Omijałem zaparkowane samochody, kierując się do przystanku autobusowego. Byłem rozdrażniony i nieświadomy tego, że w moim wnętrzu buszował lęk. Gdzieś przed moimi oczami migała biel sukienki bachora, która raptownie przyniosła rozwiązanie mego niepokoju.
Otóż, jadąc tu autobusem, widziałem z okna przechodzącego na pasach starego mężczyznę. Ubrany był w białe spodnie, w białą koszulę z krótkimi rękawami, a na głowie miał białą czapeczkę z daszkiem. Szedł, a właściwie dreptał, z głową opuszczoną, obojętny na wszystko. Ten staruszek, nie wiedzieć czemu, wzbudził we mnie irytację. Ta jego obojętność połączona z bielą, wzbudziła we mnie lęk, który odreagował irytacją, a nawet złością. W moim wnętrzu jego biel pokryła się teraz z bielą sukienki dwunastolatki. Biel odchodzącego starca i biel kurewskiej nieświadomości tłustego bachora. Małej wiedźmy.
Zapowiedź piekła.
-------