Początek
Dzień powoli się kończył. Niebo stawało się coraz ciemniejsze, a Słońce chyliło się ku zachodowi, aby na jej miejsce wstąpił Księżyc. Młoda, jasnowłosa kobieta o niebieskich oczach i mocno wyszminkowanych ustach szła przez las. Dookoła niej były drzewa liściaste, które gdzieniegdzie przepuszczały promyki słońca. Dziewczyna miała na sobie niebieskie, trochę wytarte jeansy, czarny, rozpięty sweter, który pokazywał białą koszulkę z napisem: "We're living in the world of clowns". Jej czarne, wypolerowane kozaki wyglądały niczym diamenty. Podziwiała to piękne miejsce, wdychając zarazem świeże powietrze. Nagle zerwał się mocny wiatr. Maria, bo tak miała na imię, musiała dwiema rękami przytrzymać czapkę, aby nie odleciała. Otworzyła usta ze zdumienia, gdyż przed nią stworzył się wir, który pochłaniał wszystko dookoła, oprócz niej. Chwilę później oślepiło ją światło. Gdy otworzyła oczy, ukazała się przed nią kobieta. Była uskrzydloną staruchą, która zamiast włosów miała węże, a jej oczy były mocno przekrwione. W ręce dzierżyła bicz nabijany ćwiekami z brązu.
- Dzień dobry, co pani tu robi? - spytała przerażona.
- Przyszłam po ciebie - odpowiedziała zimno, a węże zaczęły syczeć i patrzeć się na nią.
- To chyba jakaś pomyłka - zaczęła się powoli cofać.
- Nie. Dostałam rozkaz od ojca, abym cię sprowadziła do Tartaru.
- A jak się nazywasz? - spytała, trochę zaciekawiona.
- Alekto.
- Aha. To do widzenia, bo muszę już iść - zaczęła biec, w przeciwną stronę. Do domu miała niedaleko.
Parę węży, które były na włosach kobiety, wypełzło, goniąc nastolatkę. Były bardzo szybkie. Kilka minut później, zahaczyły o jej nogi, czym spowodowały jej upadek. Alekto przeteleportowała się do niej. Wzięła ją za ręce i, zniknęła. Już przestało wiać i wszystko wróciło do normy. No, prawie wszystko.
Gdy się obudziła, nic nie widziała. Było jej strasznie zimno. Leżała na jakieś pryczy w pomieszczeniu bez okien. Tarła rękę o rękę, aby zrobiło się cieplej. Nagle skrzypnęły wielkie drzwi.
- Jest tu ktoś? - spytała przestraszona, bo nikogo nie widziała.
- Tak.
- Gdzie jestem?
- W Tartarze. Przecież Alekto ci to mówiła, nie pamiętasz? - mówił słodki, a zarazem zimny głos.
Zamyśliła się. Las. Starucha. Węże. Wiatr. Z każdą chwilą coraz więcej sobie przypominała.
- Choć. Erynie cię wzywają - Złapał ją za ramię i, ciągnął do góry.
Podał jej pochodnię i, poszła za nim. Rozglądała się dookoła siebie. Otaczały ją brudne, ciemne i zapajęczone ściany.
- Teraz schodami na samą górę - odezwał się, nie oglądając się na nią.
Wydawało jej się, że idą wieczność. W końcu pokonali kilkaset schodów. Nieznany mężczyzna otworzył drzwi. Otworzyła usta ze zdumienia, gdyż ukazała się przed nią ogromna, przepiękna sala, która była w każdym calu inna niż to, co przed chwilą widziała. W ścianach były powtykane pochodnie, które choć trochę oświetlały pomieszczenie. Na środku znajdowały się trzy trony, równej wielkości. Na nich siedziały trzy staruszki, które miały korony z cierni. Jedną, tą w środku poznała, ale pozostałych w ogóle nie kojarzyła. Dziewczyna została popchnięta do przodu. Wylądowała kilka metrów przed królowymi.
- Witaj Mario. Jak zapewne wiesz jesteś w Tartarze, czyli najniższej części krainy podziemia. Znajdują się tu dusze ludzi, którzy są skazani na wieczne cierpienia.
- Ale ja nic nie zrobiłam! - krzyknęła, jakby bała się, że jej nie usłyszą. - Zawsze byłam miła i pomocna.
- Wiemy o tym, ale jesteś tu zupełnie z innej przyczyny. Zaraz się wszystkiego dowiesz, najpierw przedstawię ci moje siostry. Ta po lewej to Megajra, a po prawej Tyzyfone. Danaidy zaraz zaprowadzi cię w odpowiednie miejsce. Przeteleportowałabym się tam z tobą, ale źle to znosisz.