Pakt z samotnością
Gdy tak siedział i dumał na szczycie spiralnej Wieży Babel przeprowadzającej odwiert – nie wiedzieć już – w pustce czy w jego głowie, na nieuchwytnym planie równoległym mijało się z prawdą życie Gesmo oczekującego pod zbiorowym okiem wszystkich odcieni szarości na swą modelkę. Przyszła, to koleżanka z klasy, która lubi pozować, jest zamożna, zamężna, kochanków niż ja ma pewnie stokroć jurniejszych, Murzynów, ale spać od czasu do czasu z artystą, taka przyprawa, subtelna cząstka sumy, którą nazwiemy umownie osobowością, niebanalne szczegóły, przyzwyczajasz się, ale nie nudzisz, uzależniasz się, ale to nałóg wyzbyty rutyny, jak stare dobre małżeństwo, dlaczego nie automałżeństwo? Nie palę, nie piję za dużo, choć czarnobiałej taśmie dobrze by zrobił papieros, ale jest kawa, też dobry rekwizyt, rysunki, książki, Komeda, zdjęcia, Staszek Staszewski, wspomnienia, tego, co przeżyłeś nikt ci nie odbierze, ale tego, co minęło, co straciłeś nikt ci też nie odda, ciemnia, autoportret z kochanką, flamenco, gra spojrzeń i rąk, choć nie są to pielęgnujące dłonie miłości, z prostopadłościanu magicznego płynu niczym Kallipygos z morskich pian wyzwala się nimfa, fotografia, pocałunki nocy pochłaniane przez stukot kamery, a może pociągu, Bartok, ekstaza, noc stworzona w środku dnia przez kochanków dla ich pożądania, ciemność, przez którą kolory próbują niepostrzeżenie wtargnąć w domysły, kochankowie przepchnąwszy się przez niecierpliwy półmrok poczekalni opuszczają gabinet zabiegowy i stawiają wyzwanie słońcu, dotkliwie raniącemu spojrzenia zza zasieku klonowych liści, ona jak zwykle wrzuca zdjęcia do pierwszego kosza na śmieci, stukot obcasów rozchodzi się w zgiełku przedmieścia, on udaje się na spacer, szelest czarnobiałej taśmy, drzewo i niebo, równina i gotyk, kotwice latawców szukające punktu zaczepienia w bezchmurnej toni, szum wiatru, wodospad czarnobiałej taśmy zagłuszający śmiech dzieci, czarnobiały świat jest niejako oderwaniem od natury, jej barw, by ich nie przekłamywać, a tworzyć w ich obrębie, w fikcji nie ma miejsca na kłamstwo, w sztuce równanie tych dwóch powinno być sprzeczne, Acheiropoietos z artefaktem wojują w milczeniu pomiędzy muzycznymi igrzyskami o dominację w krajobrazie komnaty, martwe sonety, w chwili ciszy domysł karalucha, tykanie zegara, jakby taśma zwolniła albo zrzuciła z siebie hałasujący ładunek, by nasłuchiwać ciszy, czas przyspiesza, tyknięcia-kapnięcia zlewają się w strumień i wypełniają wannę, ogarnia swe odbicie z niepewności zamglonego lustra, nagość, ujęcia podwodne, czasem to przechodziło przeze mnie we śnie, w takim śnie nadzieja jest królową rozsądku, a chemiczny odlot jest niemożliwy, zmysłowo odczuwalne, jako podmuch światła czy mgły, spokój, ale nie leniwy odpoczynek, przyjemność, ale nie płciowy orgazm, obywało się bez łez, więc nie epifania, ale zapewne coś bardzo jej bliskiego – przenikliwe i kojące, a to i tak nijak ma się to do tego, że dzień pochmurny jest z zasady dniem ponurym, niezależnie od wesołej wybujałości obłoków – i tak jak w tym wszystkim z nieśmiałych uśmieszków szczelin międzychmurnych wyrasta absurd tęczy na czarnobiałej taśmie, tak pokrojenie pustymi kartkami prawdopodobieństwa duszy daje efekt pod roboczym tytułem: „Pracy, chleba, sprawiedliwości...”, co po węgiersku zabrzmi tyleż dźwięcznie, co: „Wina, kobiet, muzyki...”, przy czym zasługa pomylonego faktu słońca jest niepodważalna niczym smutny domysł, że szczęśliwy, kto jeszcze ma łaskotki... Gdy zbyt głęboko się nurkuje nadmiar kawy wylewa się nosem, światło chowa się pod powieki, wraca załamane i rozproszone, bo samemu nie można się połaskotać. Ujęcie barwne. Kolory wyrzucają topielca na brzeg wystygłej w czerwień ciemności, a szarość zabiera ze sobą wizję artysty idącego na łatwiznę samotności. Cięcie, przecież miał emigrować, by za