Ogień Wiary
Ogień wiary I Patrzyłem na tego biedaka stojącego nieopodal mnie przed Świętym Oficjum. Ubrany tylko w skąpą szatę, stał tam przed sześcioma kardynałami, którzy pełni nienawiści i jadu w sercu, wypisywali wyrok na tego mędrca. Brudny, okrutnie pobity przez strażników, którzy nie znają litości, choć są na posługach naszego jedynego Boga, wzrok miał mętny i wpatrywał się w kamienną posadzkę kościoła Świętej Trójcy. Umęczony, ze związanymi rękami próbował wyławiać poszczególne słowa sentencji wyroku: " Za szerzenie heretyckich myśli wśród młodych... przeciw Bogu Ojcu... skazany przez Święte Oficjum... krzepienie religii z pomocą ognia". Kardynał Puccini, czytając te słowa, co chwila spoglądał na skazanego, ale nie widział w nim człowieka, lecz zwierzę, robaka, którego jak najszybciej trzeba zgnieść, by więcej nie roznosił zarazków. Dobrze wiedział, że on jako kardynał najwyższego szczebla Świętej Inkwizycji ma do tego pełne prawo; ma prawo decydować o ludzkim losie w imię Jezusa Chrystusa. Chłopak ten stał przed nimi i po usłyszeniu wyroku wzniósł lekko głowę ku górze. Popatrzył w oczy kardynałowi. Ten nie mogąc znieść takiej zniewagi odesłał go do celi. Chłopak szedł powoli omijając większe kamienie leżące na podłodze, co chwila słaniał się, ale bicz strażnika prowadzącego go do celi stawiał go na proste nogi. Miał już na pewno dość ran. Plecy miał strasznie pobite, a długie pionowe pręgi lśniły jeszcze czerwienią. Co chwila bicz dosięgał jego ciała, ponieważ w mniemaniu strażnika szedł on z pewną opieszałością. Doszliśmy do celi, a młody chłopak popatrzył na mnie odprowadzającego go i uśmiechnął się. Nie mogłem uwierzyć, że w takiej chwili jak ta, stać jest jeszcze kogoś na uśmiech. Nie był to żaden grymas wyrażający ironię czy pogardę wobec mojej osoby, ale miły, szczery uśmiech, którego na co dzień ludzie bardzo sobie szczędzą. Jego umęczone oczy wyrażały strach i lęk, ale był w nich również szacunek wobec mnie, Kościoła, wobec Boga. Strażnik gwałtownym ruchem pchnął go na zimne kamienie, po czym splunął w jego kierunku, co miało symbolizować pogardę dla tego człowieka. - Drogi ojcze, czas już na nas. - zwrócił się do mnie. - Egzekucja jego dopiero za godzinę, a czy jest sens tracić czas na heretyka, który jest przeciw Bogu? - Dziękuję mój synu. Poproszę Boga o wieczne odpoczywanie w jego obecności. - Twoja wola, lecz przybądź na egzekucję na czas, wszak to twoje zadanie. Boleśnie przypomniał mi o moim niewdzięcznym obowiązku, który wykonuję. Patrzyłem na tego chłopaka, który leżał teraz na ziemi, zbyt słaby by się podnieść, by się ruszyć, aby spojrzeć na mnie. Jego sponiewierane ciało leżało bezwładnie na ziemi, a on sam broczył krwią, którą co chwila spluwał. Jego wzrok skierował się ku mnie i napotkał moje spojrzenie. Oczy nie wyrażały nic. Po prostu nic. Żadnych emocji, ani prób przekazania mi czegoś; nic, patrzył tylko, a słonawe łzy zaczęły spływać mu po policzkach. Wykonałem nad nim znak krzyża i skierowałem się w stronę wyjścia, gdyż zbliżał się moment, w którym ten człowiek miał zostać oddany przez nas, sługi Boga Prawdziwego, na Sąd Ostateczny, przed samym sędzią najbardziej sprawiedliwym. II Klasztorna wieża spowita była gęstym mrokiem, a dźwięki wydobywane przez dzwonnika oznajmiły mi, że już pora. Zbliżała się godzina dziesiąta, a niebo już dawno pokryło się barwą nocy. Egzekucję specjalnie ustalona na wieczór, aby płonący stos był jednym z bardziej widocznych miejsc w wiosce. Wyszedłem ze swojej komnaty po modlitwie za duszę tego biedaka i udałem się do klasztornych podziemi, gdzie był on trzymany. Wychodząc zadrżałem, ponieważ dotknęło mnie lodowate powietrze, które zdążyło wyswobodzić się z murów klasztoru po zachodzie słońca. Księżyc jaśniał na niebie swoją cudowną pełnią i oświetlał obłoki sunące obok. Nieliczne gwiazdy, które udało mi się dostrzec migotały na niebie i zdawały się krzyczeć. Ciszę nocną mąc