O świcie obudziłem się martwy
Dowód osobisty odeślą do domu; załatwi to zmartwiony kuzyn, który wkrótce dowie się o dalszych losach R.
***
Pewnego dnia, na drugi dzień po noclegu w “Sobótce” na polecenie pielęgniarki przekracza próg dużego pokoju, w którym wokół stołu złożonego w podkowę siedzi tłum młodych ludzi, zapewne studentów. Starszy już mężczyzna, w którym R. natychmiast rozpoznaje prelegenta na konferencji naukowej zorganizowanej rok wcześniej w starym, zabytkowym dworku w Tomaszowicach, zaprasza go, aby zajął wskazane miejsce. R., ubrany tylko w ciuchy szpitalne, posłusznie siada, choć wewnętrznie czuje się skrępowany rozmnożonym na wiele oczu społecznym wzrokiem patrzących nań studentów.
Wtedy prelegent-profesor, który opowiadał w Tomaszowicach o genach i neurotransmiterach, zaczyna prawie przesłuchanie; pyta R. o dane osobowe, potem o aktualną datę oraz miejsce, gdzie obecnie się znajdują. Wszystkie pytania otrzymują prawidłowe odpowiedzi, więc profesor drąży dalej. Pyta o samopoczucie, o rodzinę, pyta o choroby w rodzinie, zagaduje o zainteresowaniach R. i jego sytuacji życiowej, a także o bardzo dokuczliwe objawy negatywne. Wszystko się zgadza, więc studenci niecierpliwie się wiercą na krzesłach.
- “Żadna sensacja. Facet albo udaje, albo ma niewłaściwą diagnozę” - myśli co drugi, a pozostali się nudzą. No, takie objawy, siakie, nic szczególnego - żadnych głosów, wizji, demonów, żadnego dybuka ani ufo. Wszystko do bólu normalne, bo przecież R. postanowił wygrać, pokonać irracjonalność, stać się człowiekiem harmonii wewnętrznej i istotą pełną boskiej miłości do biednych ludzi, których przyjechał tu leczyć.
Nie wiadomo już w pewnym momencie, kto kogo leczy ani kto tak naprawdę jest tu nienormalny; jednak po chwili profesor natrafia chyba na żyłę złota. Religia. To jedno słowo działa jak płachta na byka - pacjent jakby nieco napina się w sobie, kuli, pręży jak do skoku, do obrony albo przeciwnie - do ucieczki.
- No, interesuje mnie religia, fakt - odpowiada, po czym mówi, że od lat czyta mistyków polskich i bada, czy ich wizje to po prostu zamaskowane, nieznane wtedy choroby umysłowe, omamy i tyle.
- A pan co myśli o tym osobiście? - pyta młody prelegent. R. zaczyna więc publicznie mały wykład. Oczywiście, ze zrozumiałych względów psychiatria musi traktować świat przeżyć ludzkich jako naturalny, samoistny, nie prowokowany przez żadne nadnaturalne siły. Robi tak tylko dla porządku społecznego. Mistyka w przeważającej części przypadków to istotnie tylko choroby mózgowe, które znano już za czasów Freuda; do ludu ta wiedza nigdy nie dojdzie, co ma pewien sens - gdyby ludzie dowiedzieli się “prawdy”, popełniliby zbiorowe harakiri, co by zakończyło ewolucję, a jak wiadomo ta jest procesem nieskończonym.
Dlatego w przypadku nas tu interesującym - ciągnął wykład R. - istnieje podejrzenie, że przynajmniej jedna wizja jest autentyczna, co wystarczy logicznie, aby nazwać ją co najmniej niewytłumaczalną. Mówił tak i mówił, a wszyscy słuchali jakby niemal wstrzymując oddech; bali się uronić choć jedno słowo, obawiali się, że nagle R. się w sobie zamknie i ukryta między urojeniami jakaś istotna prawda nie ujrzy światła dnia. Lecz R. spokojnie kończy wtedy monolog, nieco monotonnym, blady, jednostajnym tonem i w pokoju zapada cisza jak ta.