O Naturze
Od dwóch dni jestem samotny. To znaczy, uściślając ów truizm - jestem w domu sam sobie panem, gosposią, budzikiem, a nawet smyczą dla psa. I z dobrze mi z tym. Jestem prawie happy. Prawie, bo nigdy tak nie jest w moim realnym świecie, aby taki "realny hedonizm" trwał więcej niż kilka dni. Po, zwykle kilku dniach, wszystko wraca do normy. Tyle, że nie mojej. Ale co mi tam, mam swoje sposoby, aby alienować się z rzeczywistości, desantując do własnego świata. Często spadochron zawodzi. Cóż..jakieś koszta za te ucieczki ponieść muszę. Jednak cena według mnie, warta zachodu. Dzisiaj jest słoneczny poranek - popatrzyłem w lustro, nieco mniej pogardliwie spojrzałem na faceta w odbiciu, wzruszyłem ramionami, on także i pomyślałem, że wybiorę się na samotny, długi spacer. On chyba także, bo zrobił klasyczny "w tył zwrot" rodem z regulaminu służby wewnętrznej Wojska Polskiego i wyszedł z łazienki. Ja także. W takim razie pójdę na plażę, jeżeli tylko nie będzie kuracjuszy i innych rozbawionych i wrzeszczących kmiotków, ryczących z uciechy tak, jakby przyjęli za punkt honoru przestraszyć Neptuna, wszystkie morskie nimfy, łącznie z sanatoryjnymi. Co to znaczy urwać się z małżeńskiej smyczy i czujnych jak gestapo, oczu ślubnej małżonki....miodzio. Ale dosyć żartów, przystępuję, "czestnyje słowo", do meritum swojej pisaniny. Otóż, jak już wspomniałem powyżej, ranek był naprawdę ładny, bo słoneczny i bez północnego, zimnego wiatru. Naładowany energią i poczuciem kilkudniowej wolności osobistej zerwałem się z tapczanu rześki i wyspany. No, może nie do końca wyspany. Bo ten cholerny dzięcioł jak każdego ranka, niezależnie od pory roku i pogody, walił ochoczo tym swoim durnym łebkiem w idiotycznym czerwonym kapelusiku w pień chorej sosny, rosnącej tuż za oknem. Czasem zazdroszczę kujonowi w czerwieni, samozaparcia i twardej głowy, odpornej na wstrząsy i obiegowe opinie. Cholera, stetryczałem czy co? Znowu ględzę od rzeczy. No więc, zrobiło się ciepło i słonecznie, więc poczułem potrzebę wyjścia z domu i rozpoczęcia konsumowania kilkudniowej wolności "słomianej". Ciekawiło mnie, co mnie spotka tuż za drzwiami, kto mnie spotka albo kogo ja spotkam. Modliłem się w duchu, choć i poniekąd agnostyk z przekonania, aby nie być zmuszonym do zastosowania zasady W Brudzińskiego -"Uwaga, człowiek! Dziękuję, pójdę inna drogą". Wszak, szkoda byłoby zrezygnować z rutynowego spaceru zimowego plażą. Mam dzisiaj jednak kolejne szczęście. Jeden rzut oka na plażę i...eureka...plaża jest pusta jak moja kieszeń. Nie ma ludzi. Wspaniale - wspaniałe uczucie radości z "bycia samym". Ukraść rzeczywistości łyk czasu i wolności. Wsłuchać się w szum własnych niepokornych myśli, posprzeczać sam z sobą, nawet nazwać po imieniu własną nieudolność i niezaradność.- co za ulga. Tylko przy brzegu kręcą się sennie te same co wczoraj łabędzie, te same drzewa, powalone przez burzę w zeszłym tygodniu leż± w tym samym miejscu i glony, wyrzucone przez fale na piasek, śmierdzą tak samo. Czyż to nie powód, aby wychodzić z domu? W takich razach nie umiem nie rozmawiać z roślinami, potrafię zachwycać się szumem i gaworzeniem fali przypływu, nie rażą mnie wrzaski i pisk mew, wyrywających sobie z pazernych i wiecznie głodnych dziobów, ochłapy zdechłych ryb. Krajobraz morski bez ludzi pobudza moją wyobraźnię. Krajobraz morski z udziałem ludzi jest upiorny i pozbawiony sensu. Rośliny nie mają sensu, morze nie ma sensu, ptaki nie mają sensu, nawet kamienie i piasek plaży pozbawione sensu. Uroki natury postrzegam jedynie wówczas, gdy pozbawiony jestem (na własne zresztą życzenie) towarzystwa moich podobno mi bliźnich. świat nabiera jedynie wtedy znaczenia i barw, kiedy nie profanuj± go durnym behawioryzmem. Niczym przodkowie z epoki kamienia, cenię sobie wolność na tle dziewiczej natury. Ludzie mojego czasu, na ogół intuicyjnie obawiaj± się samotności. Instynkt przebywania w stadzie, ten wrodzony atawizm, daje im poczucie bezpieczeństwa, ale tylko wtedy, kiedy s± członkami grupy społecznej. Wygnanie z grupy przyjmowane było jak wyrok śmierci, czym w istocie, w zamierzchłych czasach bywał. Ale czasy dawno się zmieniły. Tylko atawistyczny strach przed samotnością pozostał ten sam. Czytałem kiedyś pewna książkę. Nie pamiętam autora, ani też tytułu. Była to powieść o człowieku, który ukrywał się w górach przed zemst± gangsterów. Kiedy po kilkunastu latach ukrywania się, zszedł wreszcie w doliny, odkrywa ku swemu przerażeniu, że ludzie poznikali, świat jest pusty i poza nim, na świecie nie ma ani jednego człowieka. Nie ma też śladu po kataklizmie, żadnego śladu wojny, epidemii, pandemii. Na ulicach stoją gotowe do drogi pojazdy, światła na skrzyżowaniach wciąż dziarsko mrugają, w powietrzu szybują ptaki, słuchać szczekanie psów, a miejskie gołębie z wysokości dachów omawiają nagłą ciszę. Pozornie nic sie nie zmieniło i niczego nie brakuje w tym świecie ciszy. Tylko ludzie w jakiś niewytłumaczalny sposób poznikali, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Jest sam, całkowicie i totalnie sam - ostatni człowiek na Ziemi - najtragiczniejszy dla niego los, jaki kiedykolwiek i komukolwiek przypadł w udziale. Nie pamiętam niestety, epilogu powieści. Być może, znudzony monotonią opisu pogubionego świata, nie dokończyłem czytania, ale równie prawdopodobnie jest, że nie miała zakończenia. Bo jakież zakończenie miałaby mieć taka powieść ? Że żył długo i nieszczęśliwie, błądząc się wśród wilgotnych, kruszących się murów miast? I co? Jak w szmirowatych opowiastkach, w infantylnych bajkowych światach, pojawia się nagle miłosierny Bóg i ulepił mu do towarzystwa (hmm.. żeby tylko do tego) Ewę? Rany boskie tego, co wszedł dobrowolnie na krzyż - wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby popełnił wtedy samobójstwo. Przecież do cholery, historia zatoczyłaby koło, coś w rodzaju Pętli Czasu. No, nie...Bóg chyba nie jest aż tak brutalny i podły z dziurawym poczuciem humoru. Ja jednak kocham samotność i jestem bywalcem Natury, cokolwiek to oznacza. Takim już jestem popaprańcem, jak to mówią o mnie "życzliwi" mi ludzie, że czuję mrowienie pośladków na ich widok, a radość z widoku ćwierkającego wróbla. No i dobrze mi z tym. A wszystkim innym "onym", na pohybel... Nie cierpię, kiedy Naturę gwałcimy, nie cierpię mordowania zwierząt, obojętne s± mi komary i karaluchy i nie cierpię też idiotów sikających obłudnie z zachwytu nad każdym kwiatkiem i robaczkiem. Ta powszechna dzisiaj "miłość do Natury" nie jest zresztą± niczym więcej niż hipokryzją. Tylko dlatego Natura traktowana jest nieco życzliwie, przez barany bez wyobraźni, ponieważ maj± gdzie uciekać, kiedy ogarnia ich panika. Podziwiając Naturę, nigdy nie widzą jej takiej, jaką jest w istocie - idylliczna, wystylizowana w obrazie rzeczywistym, stworzona w/g jej tylko wiadomego wzorca. Udawana przez współczesnych miłość do Natury, jest odmianą tej samej maniery, której z upodobaniem oddawano się już w czasach Rousseau. Zmurszała gra towarzyska, polegająca na udawaniu znużenia cywilizacją, kulturą. Jako antidotum - wielbienie przyrody, kopalnianego ludożercę z Nowej Gwinei, razowy chleb na zakwasie, siermiężną miłość Robina i Marion, zachłystywanie się paradygmatem wyrazu "ekologia" .Współcześni entuzjaści Natury są tak samo śmieszni jak Maria Antonina, dojąca wyperfumowane krowy w jej ukochanym Hameau, chociaż miała na tyle przyzwoitości, iż nie twierdziła, że ratuje naturę i zbawia świat. Jej pojęcie o Naturze i szacunku do niej, nie wytrzymało ekonomicznie próby czasu. I trzeba było aż Rewolucji Francuziej, by ratować Francję od katastrofy ekonomicznej. Głupie francuskie chłopstwo nie doceniło ekologicznych inwestycji królowej i głosowało za najwyższym wymiarem kary. Pomimo klęski ekonomicznej jej eksperymentu ekologicznego, była mimo wszystko wesołym i pogodnym ekologiem-amatorem. Bo jej dzisiejsi epigoni, s± ponurakami i sztucznie zatroskani .Bo z wygodnictwa wmówiono im, ze na ich chudych ramionach spoczywa los planety, los dzieci, wnuków, przyszłych Einsteinów, Charlesów Mansonów, nienarodzonych przyszłych geniuszy i morderców i warto ocalić świat. Maria Antonina była skromna, a jej dzisiejsi naśladowcy, mimo deklarowanej pokory, są monstrualnie zarozumiali, śmieszni, popadają w skrajności głosząc, iż człowiek w wyniku swoich działań zniszczy wszelkie życie na Ziemi. Cóż za narcyzm i bezczelna antropocentryczna pycha. Nadzieja tylko w tym, iż to słomiany zapał krucjaty i jak wszystkie rzeczy, jest sezonowym, a termin ważności jest coraz krótszy. Nie pokonamy Natury jak i nie jesteśmy w stanie jej pomagać. Ona sama i bez trudu przetrawi wszystkie wyprodukowane przez ludzi śmieci. Jeżeli po nas kiedyś, miejmy nadzieje w bardzo dalekiej przyszłości, pojawi± się jakieś rozumne beztlenowce i wymyślą archeologię, będą miały niezły z nas ubaw.