Niemy
o. Szumiały wysokie sosny. Jesienny wieczór wdzierał się do wszystkich ciepłych zakątków. Wraz z jesienią wędrował Niemy. Cichutko otwierał zamknięte drzwi, po czym znów umykał w mrok i zlewał się w jedność z brunatnymi liśćmi dębu, z nieruchomym pniem kasztanowca, z bladością starej brzozy. Sam stawał się jesienią. Tym razem było inaczej. Niemy energicznie przestąpił próg restauracji, minął szatnię, by po chwili stanąć w drzwiach dość gwarnej sali restauracyjnej. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikt nie patrzył w jego stronę. Nikt się nie śmiał. Nikt nie wypędzał. Mężczyzna w mokrym od deszczu płaszczu – posągowo poważny, pewny siebie – spojrzał na fortepian. Szybkim krokiem podszedł do instrumentu. Usiadł na krześle odciągniętym od najbliższego stolika, podniósł klapę osłaniającą klawisze i uderzył w nie z całej siły. Zadrgało powietrze wokół. Ostre tony nasyciły salę, by po chwili zniżyć się i ucichnąć prawie zupełnie. Jak ćma uderzająca skrzydełkami o zgęstniałą materię nocy. Wokół zapanowała cisza. Ucichły głosy i brzęk szkła. Niemy niczym Wernyhora, pojawił się nagle wśród ludzi. Obudził ich czujność. Teraz widzieli go już wszyscy. A on, przy fortepianie, w długim płaszczu, w gumowych butach, milczący przemówił: Nad stanami jest i stanów – stan, jako wieża nad płaskie domy Stercząca, w chmury... Wy myślicie, że i ja nie Pan, Dlatego że dom mój nieruchomy Z wielbłądziej skóry... Łagodny głos wypełniał ciszę. Twarze znieruchomiały. Zdziwienie, zachwyt, nabożeństwo... Przecież ja – aż w nieba łonie trwam, Gdy ono duszę mą porywa, Jak piramidę! Przecież i ja – ziemi tyle mam, Ile jej stopa ma pokrywa, Dopokąd idę!... Norwidowskie strofy zgasły. Wśród zdziwienia nieśmiało odezwały się głosy: - Niemy... - Niemy. - Niemy?