Niech klapa pozostanie zamknięta, a ręka w bezruchu
Spotkałem go przypadkiem w barze „Paradise” – niegdyś popularnym lokalu dla klasy średniej, dzisiaj podrzędnej spelunie z chrzczonym piwskiem podawanym w brudnych kuflach i robiącym za danie główne gulaszem z kilkudniowych resztek. Kiedy podszedłem do stolika przy którym siedział, obrzucił mnie zrezygnowanym spojrzeniem. Chyba dopiero po chwili zaskoczył kim jestem, bo jego wykrzywioną cierpiętniczym grymasem twarz nieco rozjaśnił delikatny uśmiech.
- Krzychu, kurna flaka, gdzieś ty chłopie bywał, jak cię nie było? – zagadałem.
Nie odpowiedział, tylko podwinął rękawy. Całe przedramiona miał pokryte gęstą siecią tatuaży, a każdy z nich, czego się później dowiedziałem, był swoistym identyfikatorem innego zakładu karnego. Szlag, w życiu bym nie przypuszczał, że jeden z moich najlepszych kumpli zostanie kryminalistą. Zamówiłem dwa browary i dosiadłem się.
Widzieliście kiedyś tygrysa dopiero co uwięzionego w klatce? Kiedy skacze na kraty lub usiłuje poprzez pręty choćby drasnąć swoich prześladowców, bije od niego pierwotna dzikość i wola życia. Nieodparte pragnienie wydostania się na zewnątrz, niezaspokojona żądza krwi. Im dłużej takie zwierzę jest trzymane w zamknięciu, tym bardziej kierujące nim instynkty słabną. Mięśnie wiotczeją, a umysł gnuśnieje. Ślepia stają się puste, zamglone, przypominają o utraconej wolności. Ten sam ból i tęsknotę dojrzałem w oczach Krzyśka.
Historia, którą mi opowiedział, jest tak niesamowita, że na początku nie mogłem w nią uwierzyć. W zasadzie, to do tej pory nie mogę i wątpię, byście i wy dali jej wiarę. Prosił jednak, bym puścił ją w świat, ku przestrodze, co też czynię. Ale zanim zacznę, pomódlmy się wspólnie za Krzycha, by w niebie pozwolono wreszcie odpocząć jego udręczonej duszy .
***
Gdyby ktoś w mojej obecności nazwał Krzyśka lumpem, najpewniej zarobiłby w gębę. Fakt, Krzychu pijał, ale kto w dzisiejszych czasach nie pije? Od czasu do czasu, po pracy, chodził z kolegami na kilka piwek albo flaszkę czegoś mocniejszego. I na tym basta. Żadnego przesiadywania w barze po nocach, szlajania się po melinach, awantur czy bijatyk. Gdy wracał do domu od razu kładł się spać. Był potulny jak baranek, pracowity jak mrówka i niekonfliktowy niczym miłosierny Samarytanin. Dlatego kompletnie nie rozumiem, czemu Bóg pokarał go tak durną babą.
Krychę zapamiętałem przede wszystkim po potężnym głosie, jakiego nie powstydziłaby się niejedna śpiewaczka operowa. Robiła z tego głosu użytek, a jakże! Tyle, że nie taki, jak powinna. Ulubionym zajęciem tej parszywej zołzy było wrzeszczenie na męża. A to kran przeciekał, to znowu klapa w kiblu nie opuszczona, kiedy indziej ptaki zasrały parapet i ktoś powinien posprzątać… Ktoś, czyli Krzysiek. Co zobaczył w tym znerwicowanym kaszalocie, że ją poślubił, nie mam zielonego pojęcia. Unikał tego tematu jak ognia, a ja, z grzeczności, nie dopytywałem.
Nigdy nie przyznał wprost, ale dawał do zrozumienia, że to wszystko przez jego bezpłodność. Krzysiek nie mógł mieć dzieci. A Kryśka o nich marzyła. Konflikty na tym tle powoli ale skutecznie oddalały ich od siebie. I właśnie to oddalenie jest prologiem tragedii Krzyśka.
Krzycho, jak każdy normalny facet, miał swoje potrzeby. A skoro ślubna odwracała się plecami, kiedy próbował zachęcić ją do spełnienia małżeńskiego obowiązku, musiał radzić sobie inaczej. Na dziwki szkoda mu było pieniędzy, a i zdradzając żonę czułby się jak ostatni szmaciarz.
- Kurde, starałem się jakoś walczyć z tą chcicą i w ogóle. Pompki robiłem, przysiady, biegałem… Ale, kurna, czasami tak przycisnęło, że nie szło wytrzymać. No to wiesz, gazetka, myk do kibelka i jazda – opowiadał, mrugając do mnie porozumiewawczo.