Nie zabijaj mnie, kochanie…
Biegnę przez las. Widzę go bardzo dobrze, pomimo tego, że jest noc. Mężczyzny o takiej posturze nie da się nie zauważyć w lekkim blasku księżyca. Ciągle się o cos potyka, jest niezdarny, ale za to też niezwykle wytrwały. Przebiera nogami z całych sił. Robi dużo hałasu, naskakując na zeschnięte gałązki drzew i liczne liście, szeleszczące pod stopami. Gonię go. Z łatwością prześcignęłabym tego niedorajdę, ale daję mu złudne nadzieje na jakikolwiek ratunek. Karmię się jego przerażeniem, nabierając coraz to większej ochoty na przejście do ostatniego punktu mojego planu.
Do jego śmierci.
Skrzydła ptaka trzepotają tuż nade mną. Uznając to za dobry moment, przyspieszam. On zerka na mnie przez ramię. Uśmiecham się szyderczo, widząc go, potykającego się o wystający korzeń. Z impetem upada na brzuch. Prześlizguje się o dobre pół metra w przód. Próbuje wstać, stękając z bólu lub wysiłku. Łapie się za łokieć i kuśtyka w kierunku najbliższego drzewa. Ja jednak jestem tuż za nim. On odwraca się, napiera na drzewo plecami. Na widok jego zbolałej miny i kropel potu, spływających po czole, zwalniam i szczycę się tym obrazkiem. Zaciskam mocniej palce na nożu, który trzymam w prawej ręce. Księżycowa poświata odbija się od metalowej powierzchni.
- N-nie z-zabij-jaj mn-mnie, koch-chanie – wyjąkuje.
Śmieję się szyderczo, unosząc brew w górę. Kucam, przekładając nóż z ręki do ręki. Jestem tak blisko, że czuję jego urywany oddech na policzku.
- Nie po tym wszystkim, co mi zrobiłeś – wyszeptuję do jego ucha.
Przykładam ostry przedmiot do jego gardła. Robię głębokie nacięcie, utrzymując z nim kontakt wzrokowy. Kto by pomyślał, że taki brutal jak on, jest w stanie się bać. Uśmiecham się z satysfakcją. Tym razem to ja jestem łowcą, a ty zwierzyną.