Moja mała dziewczyneczka…
…
czuję, że gdybym zniknęła to oni wreszcie poczuliby ulgę i mogli w w końcu uwolnić się od brzemienia, który skazuje ich nie tylko na wspólną obecność, ale przede wszystkim nie chcianą wegetację we dwoje… i nawet nie zauważyli, gdy pewnego zimowego wieczora wyszłam z naszego domowego zacisza woląc błądzić wśród obcych ludzi, ciemnymi ulicami miasta niż zostać z nimi i patrzeć, jak codziennie nienawidzą się jeszcze mocniej...
…
gdzie się podziała tamta kobieta, którą przecież chyba kiedyś była – mi oddaną w chwilach zagubienia oraz bezsilności… Żal mi mamy z powodu tego, co ma, bo pogubiła się w tym całym dorosłym zamieszaniu – zbyt wcześnie o mnie zapominając. Traktuje mnie jak równą sobie, jedną z koleżanek „od wina”, z których żadna niestety jej już nie została. Brakuje mi ciepła, troski i opieki, jakie ja jej musiałam zapewnić – a tak być nie powinno. Chociaż czasami zdarzały się te wyczekiwane momenty żebyśmy siedziały razem na kanapie przy filmie, ale wtedy znów zaczynała opowiadać o życiu jakie sobie dla nas wymarzyła, raczej tylko dla siebie samej. Potrzebowałam aby była moją mamą. Wyłącznie nią, nikim więcej . Żebym ja mogła być dzieckiem, a kiedy potrzebowałam zwyczajnie się przytulić i po prostu wypłakać, bo tak naprawdę poza sobą nie mamy nikogo więcej bliższego...
…
szkoda mi ojca i matki. Współczuję im tego nie poukładanego życia oraz tych chwil, które wzajemnie stracili, które zabrali bezpowrotnie nam, a także mi. Za szybko zrzucili na mnie odpowiedzialność za własne decyzje, wybory oraz los – zostawiając bez żadnego przygotowania oraz pomocy w zderzeniu z bezlitosnym światem. Oboje byli egoistami nastawionymi wyłącznie na własne dobro, a ja zajmowałam zbyt dużo miejsca. Wymagałam zdecydowanie za wiele uwagi – odbierając życiodajną przestrzeń. Jednak i tak jest mi ich szkoda, a zwłaszcza jej kiedy o raz kolejny siedzi sama za zamkniętymi drzwiami sypialni płacząc nad życiem, które przegrała i jego też z nieodzownym drinkiem w dłoni ślepo wpatrzonego w migający ekran telewizora…
…
mam matkę i ojca. Podobno, , ale w istocie jestem skazana jedynie na siebie. Teoretycznie oboje prześcigają się w wypełnianiu rodzicielskich obowiązków dając pieniądze i kupując różne drogie rzeczy. Lecz ja nie chce wcale nowych zbędnych prezentów, a szczerej rozmowy, odrobiny bliskości, kojących słów, które najłatwiej dać, ponieważ nic nie kosztują. Niestety zawsze trafiałam na zły czas lub wyimaginowane „coś”, co uniemożliwiało rozmowę. Migrena matki. Ciężki dzień w pracy ojca. Naturalnie zawsze mogłam liczyć na ich wsparcie. Zawsze, tylko nie teraz… Każdego dnia milkłam bardziej zamknięta w kojącej galaktyce wymyślonych w głowie kosmicznych przestrzeni za zamkniętymi drzwiami pokoju, którego żadne nie odwiedzało. Będąc coraz bardziej poza ich zasięgiem. Zapadałam się głębiej w otchłanie własnej rozpaczy oraz niemocy…
…
nie mówię już czego oczekuję, co bym chciała, czego mi potrzeba albo brakuje, co myślę ani co czuję, ponieważ nie mam sumienia jeszcze od siebie dokładać jej zmartwień, kiedy widzę jak sama ze sobą nie daje sobie rady i chyba zaraz się rozsypie. Dlatego dorosłam za nas obie, bo ona zdecydowanie bardziej wymagała troski i wsparcia miotając się wciąż pomiędzy euforią, a agonią… Targana wyrzutami sumienia o kolejnej randce z tym miętusem, za którym tak lamentuje i płacze po nocach – a ten ją wyłącznie okłamuje i poniża na każdym kroku.
…
pogodziłam się i zaakceptowałam, że nie jestem od dawna dzieckiem. Może nigdy nim nie byłam. Nie zaznam beztroski tych lat, bo musiałam i nadal muszę komuś pomagać, o innych pamiętać, kolejnych godzić albo po prostu być – tym samym zapominając o sobie, nie patrząc, że nie jest to moim zadaniem…