miniminiatura
To był dzień złych słów i soli na ustach. Wiatr wybijał z głowy ciepłe miejsca, a zima zapisywała kolejne strofy na zziębniętych wierszach. W barze roiło się od złych spojrzeń i pretensji, a barman zachowywał się niczym leciwy kaznodzieja z potężną strzelbą naładowaną agresją. Drzwi, jak u Tyrmanda, otwierały się niczym saloonowe wrota w tanim westernie. Wszedł cicho, bez aury rozwrzeszczanej konfekcji, spokojnie odbezpieczając broń w przepastnej, przypominającej czyste sumienie sumienie, kieszeni. Przy barze zamówił drinka, na którego składały się poplątane myśli i gorycz. Wypił duszkiem, ale bez teatralnych gestów i rzewnej tęsknoty. Odwrócił się szybko, błysnęły w dłoniach złe uczynki. Kilka głośnych strzałów wystarczyło, by zamknąć usta pytaniom. Odpłynęły, znudzone plamą rozlanych wyrzutów. Wyszedł w ciszy. Na rogu kamienicy staruszka sprzedawała kwiaty. Wrzucił monetę. Bez kwiatów zniknął za rogiem. Bezbronny.