Miecznik (IV)
-Valia… chodźmy stąd.
-Idź, przyjdę później.- mag pocałował ją w czoło i poszedł w kierunku traktu – Resztę pergaminu z rysunkami i dokumentacją masz w mojej szafce – rzuciła ozięble. A kiedy odszedł podwinęła rękawy sukni i zaczęła kopać. Później zebrała kamienie i usypała na mogile kopiec. Z podłużnego pakunku wysunęła miecz półtoraręczny mistrza z grawerowanym napisem i umieściła go w kopcu. Później wstała i tak cała brudna od ziemi i krwi południowca jeszcze raz wpatrzyła się tymi swoimi zielonymi oczyma w napis na mieczu a po jej policzku pociekła łza. Jedna, wyrazista i pełna skrywanych prawdziwych emocji. Nie wytarła jej. Odwróciła się i poszła gdy pierwsze płatki śniegu spadły na ziemię. Szła zima. Puchowa okrywa powoli pokrywała kopczyk a po kilku godzinach zasypała go tak dokładnie, że wydawał się tylko małą zaspą z której wystawał lśniący miecz z grawerunkiem na klindze: „Nikt nie jest nieśmiertelny”.
***
Kilka miesięcy wcześniej,
Słońce już dawno zaszło, gdy miecznik odjechał z polany. Płatek cały czas ukryty w zaroślach, moknąc w strugach deszczu czekał. Obserwował jak miecznik zabija młodego zbója z bandy którą najął kilka dni wcześniej. Z kamienną twarzą patrzył jak mężczyzna w czerni grabi zwłoki tych nic nie znaczących rzezimieszków i pakuje do worków głowy tych, za które może dostać jakieś monety. Było mu niedobrze na jego widok. Ale musiał czekać. Kilku jego zaufanych towarzyszy było już w drodze do miasta, on musiał wrócić sam, tak żeby budzić jak najmniej podejrzeń. Ale ktoś musiał wrócić. W końcu miecznik przestał kopać groby i zabrał się za wrzucanie tam ciał „kupców” z grupy którą złupił Płatek. Tacy z nich byli kupcy jak koziej dupy…- pomyślał mężczyzna moknąć w zaroślach – Banda złodziei, oszustów i morderców. Tyle, że z innego środowiska, niż jego najęta hołota. Południowiec zakopał zwłoki i zaczął przykrywać je kamieniami. Dziewczyna którą zhańbili zbóje pomagała mu trzęsącymi się rękami. Chyba płakała… chociaż cholera wie w tych strugach deszczu. Miecznik pochował tylko kupców, swoje ofiary zostawił do rozszarpania wilkom. To się nazywa moralność wybiórcza – skonstatował Najemnik wstrząsany już delikatnymi dreszczami. Bywały noce kiedy wiele godzin musiał spędzić leżąc w błocie, owszem. Ale to była wojna, tam byli towarzysze, tam był czyn. Tutaj tylko czekał. Leżał i czekał. I biernie patrzył na człowieka którego nie znał a nienawidził z całego serca. Na niewysokiego południowca w czerni obwieszonego bronią. Mistrzowie miecza budzili w nim ogromną odrazę. Kiedyś, dawno temu jeden z nich na oczach Płatka, posiekał całą jego kompanię. Trzydziestu ludzi. Bo uznał ich za niebezpiecznych. To nie było sprawiedliwe. Wojna to wojna, walka to walka, ale w walce ma się szansę. Mistrzowie miecza nie respektowali żadnych reguł. Byli jak zimne zjawy, jak dokładne maszyny które tylko wymachiwały mieczami siejąc śmierć. Nienawidził ich od tego dnia. I cokolwiek by zrobił, nadal nie był w stanie dorównać ich umiejętnościom. Dlatego teraz czekał. Bo był człowiek który potrafił nauczyć go jak to zrobić. I ten człowiek leżał właśnie metr pod ziemią. Gdy tylko miecznik oddalił się z polany najemnik odliczył w myślach do tysiąca i trzęsąc się z zimna wypełzł na polanę. Deszcz dalej dudnił jak zwariowany. Mężczyzna podszedł do mogiły i gołymi rękami zaczął ją rozbierać. Ponad godzinę zrzucał pieczołowicie ułożone kamienie. Później kopał gołymi rękami. Księżyc był już wysoko na niebie gdy położył ciało z dwiema głębokimi ranami na trawie oglądając je dokładnie. Teraz zaczął grzebać w sakiewce. Wyciągnął stamtąd flakon o karminowym zabarwieniu który delikatnie rozświetlał ciemności. Odkorkował go i przechylił do ust łysego mężczyzny. Płyn zdawał się świecić nawet w jego trzewiach. Ciałem nagle targnęła konwulsja. Potem druga. I jeszcze kilka kolejnych. Najemnik starał się trzymać mężczyznę gdy ten szamotał się coraz bardziej. Zmartwychwstały człowiek nagle otworzył oczy, i wciągnął potężny, świszczący łyk powietrza. Zaraz po tym zaczął wymiotować krwawo. Trwało to chwilę zanim doszedł do siebie. Złożył rękę w kilka skomplikowanych gestów i krwawe plamy z jego piersi zniknęły w delikatnym, fioletowym rozbłysku. Później padł na ziemię oddychając ciężko.