Matka I Ojciec....
Ojciec, bez końca można o tym. No, bo matka, wiadomo praczka, a po wojnie sprzątaczka w biurze pełnomocnika rządu, tak to się chyba wtedy nazywało. No, więc matka jak oficjalnie zapisano, zmarła nagle pod wpływem działania dużej dawki nieczyszczonego spirytusu. Dwa i pół litra skubana, dwa i pół. Ja bym nie mogła, nigdy nie lubiłam. Nawet jak byłam mała ona prała i prała i nic tylko smród, I nikt nie chciał ze mną i lalki nie miałam. A każdy tylko, a poszła ty won, śmierdzisz mydlinami.
A ja wymyślałam i z tego wymyślenia to jakby naprawdę był: Ojciec, tatuś, tatuleńcik, papa, papcia. Jak ja go wymyślałam.
Najpierw był komiwojażerem, to jeszcze zanim powywlekali wszystkich Żydów z kamienicy, a my z matką przeprowadziłyśmy się do takiego pożydowskiego mieszkania, miało dwa pokoje, to znaczy w jednym była kuchnia a w drugim pokój. Matka przestała prać, tylko handlowała papierosami, a do domu przychodził taki jeden w zgniłozielonym mundurze, gruby taki. Więc ja widziałam papucie komiwojażera jak wchodzi przez ociekające wodą drzwi i jak staje w tym zasranym tumanie mydlin i wszystko jaśnieje nagle, a on stoi z lalką, co jej się oczy ruszają. A matka, matka ze strachu wskakuje do balii i tylko bąbelki po niej. I nie ma już mydlin i smrodu nie ma, jest tylko tatuńcio i lalka, co przewraca oczami. A jak już przeniosłyśmy się do dwóch pokoi, to myślałam sobie: Przyjdzie kiedyś, ale już nie z lalką, przyjdzie z takim rozpylaczem i zrobi trata ta, i ten gruby w zgniłozielonym mundurze rozpłaszczy się na ścianie jak jakiś czerwony pompon, bo krew go zaleje na miejscu. A Ojciec powie:, choć, pójdziemy. I zaraz za drzwiami będzie las, tak sobie marzyłam żeby zaraz za drzwiami, żebyśmy nie musieli schodzić po skrzypiących, zasyfionych schodach. A matka będzie zeskrobywać nożem kuchennym tego czerwonego pompona rozpłaszczonego na ścianie. A potem siądzie wypali wszystkie papierosy i szlag ja trafi. Jak ja marzyłam jak ja jej tego życzyłam, żeby trafił ja wreszcie szlag.
Każdy musi mieć jakieś marzenie, wyobrażenie, wymyślenie. A matka moja zaraz mnie mokrą ściera przez łeb, przez plecy, po gołych nogach. Ty gnoju, ty wywłoko, co ja przez ciebie, jaki zły mnie namówił żeby temu skurwysyni bez uwagi należytej, co ja mam z tego życia.
A ja wymyślałam swoje marzenia i przerosło mnie moje wymyślenie tak, że przestało być już o ojcu, ale o kimś innym, o kimś no….
Łaziłam z kata w kąt, a matka tylko: przynieś, wytrzyj, pożycz, wyżebraj, wypłacz, bo nic nie będziesz żarła.
A ja widziałam te różne suknie na ulicach, my przy takiej handlarskiej ulicy mieszkali, gdzie dużo różnych sukien. A ja sobie tak myślę, pałac oto wielki, ogród oto wspaniały i ja w sukni białej, albo niebieskiej albo czerwonej, do samej ziemi, do samych stóp.
A matka moja coraz niżej, wyżej, a ja coraz dalej księżna coraz głąbiej w sukni….Ach niech pan przestanie Markizie.
I wtedy wszystkie halki mokre i suche, mydliny na twarz, na włosy, a dam ci szlajo głupia pałace, a dam ci wywłoko niewyważona Markiza, a pokaże ja tobie szmondo świat, co się zaczyna pod spódnicą, a kończy takim nańduchem jak ty!
A do szorowania podług, ty taka, a nie taka….
Takie miałam dzieciństwo, takie własnie. I co ja bym robiła, gdyby nie to moje wymyślenie.