Matka Herezji - Prolog
. Wszyscy ujrzeli czerwony krzyż z zaostrzonymi końcami. Na krzyżu były jakie? Litery w nieznanym im języku. Ramiona były owinięte cierniową koroną. Wszyscy w milczeniu patrzyli jak wyjął swój miecz i ukląkł przed nią na prawe kolano. Oręż spoczął na metalowym nagolenniku. - Zauroczyła go. - Krzyknął jeden z mieszczan i podbiegł do rycerza. Chwycił go za rękę i chciał odciągnąć ale rycerz odepchnął go z taką siłą, że tamten wzbił się w powietrze i upadł na ziemię niczym kamień. Leżąc trzy metry dalej Zwijał się z bólu, niezdolny podnieść się z ziemi. Nagle niebo się zachmurzyło i nie wiadomo skąd uderzył piorun prosto w mieszczanina. Płomienie objęły biedaka i po paru sekundach pozostał z niego tylko popiół. Gapie cofnęli się z przerażeniem. O tej porze roku, w środku lata od kilku stuleci nie było żadnej burzy. Ale ani rycerz ani kobieta nawet nie drgnęli. - Przyjmij mnie na swojego sługę, o Pani. Chcę być na każde Twoje wezwanie. Przyjmij moje serce i rządź nim. - Chwycił jej dłoń i przyłożył do ust. Teraz dopiero się odwróciła i stanęła przed nim w pełnej okazałości. Nadal klęczał z opuszczą głową. - Wiedziałam, że przybędziesz, Werterhauserze. Podniósł wzrok i dopiero teraz zrozumiał dlaczego wszyscy przed nią uciekali. To nie była kobieta, to była hybryda. Doleciał go smród gnijącego mięsa. Stała przed nim kobieta - demon. Jedna jej połowa była ciałem anioła ale druga szatana. Wystające kości. Twarz zaropiała i owrzodzona. Zamiast oka miała pusty dół toczony przez robactwo. Płaty poszarpanego mięsa zwisały jej z żeber. Na głowie miała resztki włosów. Uśmiechnęła się i zobaczył ostatniego zęba czarnego jak czeluści piekła. Miała na sobie tylko połowę sukni więc dopiero teraz zobaczył całą jej "urodę". Dreszcz przebiegł po całym jej Ciele ale już nie mógł cofnąć rycerskiej przysięgi. - Ty weźmiesz pod swoja opiekę Przeznaczenie całej ludzkości. - Zaśmiała się szyderczo. Nic nie odpowiedział. - Wstań i zabierz mnie do domu. W milczeniu wstał. Podprowadził konia i posadził ją w siodle. Sam szedł obok prowadząc zwierzę za uzdę. Wszyscy ustępowali mu z drogi. Nigdy jeszcze nie mieli takiego widowiska. Po ich odejściu długo jeszcze stali w milczeniu i dopiero po kilkunastu minutach otrząsnęli się z wrażenia i, jak gdyby nigdy nic, wrócili do swoich straganów. Konrad Staszewski, Morgan Claire Le Fay