Mali, czerwoni, powieszeni ludzie
Michał opanował się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przestał wrzeszczeć. Zauważył że ta „śmiertelna rana” to faktycznie tylko „pierdolone zadrapanie w nogę”. Wrócił do zabawy i z zadowoleniem stwierdził że czerwoni cofają się z powrotem do lasu, osłaniani przez czterech strzelców. Padały już ostatnie strzały. Michał, Marek i pozostali wstrzymali ogień wiedząc że i tak nie dadzą rady doścignąć i znieść komanda czerwonych którzy ich atakowali, więc nie było sensu dalej marnować kul skoro i tak się cofali. Wszyscy odetchnęli z ulgą, nawet Janusz zdobył się na lekko widoczny uśmiech. Wtem, rozległ się głuchy dźwięk rozdzieranego mięsa i pękającej czaszki. Jeden z osłaniających strzelców w końcu dopiął swego i trafił.
Teraz już czwórka towarzyszy rozejrzała się po sobie żeby ustalić, kto dostał. To był Marek. Zebrali się wokół niego, przeżegnali się. Patrzyli na niego w ciszy, ciszy nie przerywanej nawet dźwiękami przyrody, ciszy chowającej coś strasznego. Nikt nic nie powiedział. Wiedzieli co należy zrobić. Zabrać ciało towarzysza i urządzić mu godny pochówek.
Wisielcy odprowadzili Janusza i jego kompanów swym nieobecnym wzrokiem.