list z ogrodu 2
Witaj słodki odpoczynku. Witaj. Odwiedzili mnie w ogrodzie z opatrunkami, ciepłymi i pachnącymi jodyną- zobaczyli otwarte złamanie kręgosłupa i stanęli w niemym zaskoczeniu. Nie pytali wprawdzie, dlaczego i po co, ale wpatrywali się we mnie i przez szyby okalające talię dostrzegali martwe motyle, wyściełające podziemia ciała. Złapali mnie za ręce- byli świetliści i pełni modlitewnego zapamiętania, jak profeci, pragnący uchronić ofiarę proroctw przed nieuniknionym przeznaczeniem. Teraz oni bali się bardziej ode mnie- bali się tego z czym już się zbratałam- mnie. Delikatnie wysunęłam się spod ich rozumnych ramion, które tak często chroniły mnie przed światem. Stałam naprzeciw, nie oczekując od nich ratunku. Sam się pojawi, kiedy przyjdzie czas. Pamiętam doskonale, jak wyglądał, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni- miał czoło zmarszczone nieco, dłonie poranione odłamkami skał i ostrą liną, po której zjeżdżał by ocalić życie jakiegoś małego szaleńca, trudniącego się górskimi wspinaczkami. Ratunek zawsze przychodzi na czas- nawet wtedy, kiedy okazuje się być Śmiercią- zawsze pozostaje sobą. Wyszli zrezygnowani i spięci, zaciskając dłonie na rączkach parasolek i wózeczków wypełnionych pachnącymi kwiatami i słodkimi owocami. Starali się, ale byłam pewna, że to nie oni są wybawicielami, właścicielami siódmej pieczęci, stymulatorami achillesowej pięty przymierza- byłam pewna, że to śmierć. Każdego ranka wychodziłam jej boso naprzeciw- nadciągała z północy, zagarniając połami delikatnego płaszcza krople rosy i maleńkie, delikatne owady, które przylepiając się na przestrzeni wieków do materiału, teraz tworzyły niesamowitą mozaikę zdobiącą jej strój. Czasem zaskakiwała mnie jeszcze we śnie. Spałam na krawędzi ogrodu, w łóżku z miękkiego mchu i lepkich pajęczyn wrastających w moje włosy. Łóżko chwiało się niczym makabryczna kołyska balansując pomiędzy przepaścią winorośli a pachnącymi drewnianymi klepkami- śniłam tam najpiękniejsze sny. Wydawało mi się, że są najpiękniejsze, bowiem innych nie dane było mi poznać na tym odludziu snów innych niż te, nasycone konstelacjami i granatową poświatą, rozedrgane od tęsknoty za czymś, co kiedyś dane mi było poznać, utracić i w końcu- wymazać z pamięci. I ona czasem zaskakiwała mnie we śnie, wlewając pomiędzy powieki granat i powlekając źrenice gładką błoną, która niczym filtr oddzielała sferę wewnętrzną od sfery zewnętrznej. Nie interesowało mnie to, co dzieje się poza przestrzeniami ogrodu; nie byłam w stanie zapanować nad jego ekspansją - każdego dnia więcej go było we mnie i każdego dnia hodował więcej pustki, miękko wtulającej się w moje ramiona, zaraz po narodzeniu. Nie zależy mi na niczym- tylko na tych kilku snach, wyśnionych na jawie, w chwili kiedy wymknęłam się na chwilę z pustego granatu w czystą biel. Przestałam się starać o to, by formować kształt ogrodu- po prostu obserwuję, jak mnie pożera i odradza się wewnątrz, pomiędzy pulsującymi krwiobiegami i siateczką żył. W głowie mam drżenie, deliryczną neurozę, niebezpieczną dla otoczenia- wypalającą stygmaty na spragnionej skórze. Mam w ogrodzie modliszki- kastrujące matki i pajęczyce wplątane w sieci. Ciągle drżę, od samego przebudzenia, po sen. Słońce spada w gąszcz bluszczu, patroszy kielichy zmęczonych nasturcji i niezapominajek; spada świadome swojego celu prostując łodygi i zlizując z aksamitnych płatków krople słonej rosy. Każdego ranka czuję, jak zachodzi ten proces- witam się ze słońcem i po jego odejściu dotykam napiętych roślin i obserwuję jak wdzięcznie chylą swoje główki ku wschodowi. Leczy mnie ten widok i uspokaja- defetyzm się stabilizuje i znów wracam do mojego miękko wyściełanego materaca. Całymi dniami obgryzam ołówki i dmucham sztuczne owady; posyłam to wszystko w papierowych kartonach Nikomu. Ostatnio odpisał mi i podziękował za bandaże elastyczne. Potem zadzwonił. Powiedział, że z udem dobrze i że nie rozumie, dlaczego martwy szczygieł trafił do jego domu w tym akurat momencie. Za