list z ogrodu 1
Tak głęboko wejść w siebie i oślepnąć ?! Szukać światła, które nigdy nie gaśnie i znaleźć się u kresu tunelu nie znalazłszy go. Jakże do tego doprowadzić można było?- w zbyt dużym stopniu opierając się na innych, czy w zbyt wielkim stopniu zawierzając sobie?! Jakkolwiek by na to nie spojrzeć- za oknem słonecznie i kwitnąco a u mnie pleśń. Jestem trupem towarzyskim, jestem niemową, jestem powtórzeniem. Powtórzeniem błędu? A może doświadczenia, ciężko zdobywanego przez setki potomnych i znikającego wraz z ich śmiercią, tak bardzo osobistego, że niemożliwego do przekazania. Na ścianach mojego rozumu pleśń nienawiści- nieumiejętność wyplenienia z ogrodu pielęgnowanych od lat roślin o trujących sokach, które oplótłszy mnie długimi ramionami poczęły się rozwijać na potęgę- przytłacza umysł. Nie pozwala być czystym. Wszedłszy do świątyni swojego wnętrza natknęłam się na popiół, który nawet przytknięty do ust, nie zmienił formy- wciąż był suchym, szarym prochem zlepiającym wargi. Szukałam w popiele fragmentów zdarzeń, ale ogień strawił je doszczętnie. Myślę, że są teraz zapisane w powietrzu nad waszymi głowami. Powolny, rozpływający się dym znaczy szlaki i linie, bezbłędnie i krystalicznie. Wiatr oddala ode mnie pisma i pozostawia sam na sam z popiołami. Nie chciałam być pewna istnienia tej części ogrodu, chciałam żeby pozostał do końca czymś niedopowiedzianym, czego istnienia dowodziły tylko pogłoski i drobne mgliste znaki. Ale on sam… sam się we mnie wdarł z całym dobrodziejstwem swojego inwentarza, wyrosły z jednego drobnego nasienia, nie dawał mi spokoju i teraz jest. I ja wciąż jestem. Nie chcę słuchać jego głosu, choć to przecież moja wewnętrzna rapsodia; nie chcę mieć z nim nic wspólnego, bo nie jest mną. Ale. Czy ja w ogóle jestem sobą? Słucham, że umarł Bóg, a Bóg był Miłością. Ogród śpiewa, że Miłość umarła! Wiem więc, że kłamie. Szepce tanie usprawiedliwienia swoich idejek i przekonuje mnie do swojej racji. Jestem pewna tego kłamstwa, bo widzę Miłość. Jest wszędzie. Nie jest jednak mną. Miłość nie potrafi być mną. Będąc wszędzie jest nigdzie. Piję więc kłamstwa ogrodu. To przecież one, zapisane w popiołach, są mną. To siebie piję w transie samo zapatrzenia. To w siebie zaglądam szukając odpowiedzi. Ale we mnie nie ma odpowiedzi. Nie ma we mnie niczyjej winy i niczyjego słowa. Jest bluźnierstwo, połamane drzewce błękitnej flagi i krew krążąca zbyt wolno, by rozgrzać martwiejące dłonie. Bluźnierstwo jest ogrodem. Miłość jest śmiercią zaczajoną na przełęczach i w samotnych bramach. Ogród jest pustką. Bluźnierstwo niczego nie wnosi, zło niczego nie daje; nie cieszy obecność Władcy odosobnionego rozkoszowania się pustką. Niepotrzebne mi to. Nie cieszy mnie to. Zblazowana poza, półprzymknięte powieki i cyniczne ,,tsst". Włożą to sobie gdzieś- amatorskie aktorstwo, mistrzowskie cięte puenty i niedopowiedzenia. Niecierpliwe przebieranie nogami w oczekiwaniu nieba też sobie włożą gdzieś. Bluźnierstwa zapamiętają. Zapamiętale będą kamieniowali bezwolność. A we mnie była śmierć i zaczęła się budzić z długiego snu. Odgarniała zagubione kosmyki włosów z chłodnych policzków, zdmuchiwała z poduszki resztki wczorajszego ucztowania. Ziewnąwszy zagłębiła się w kołtun pościeli i spojrzała na mnie. Oczy miała ciemne, ciemne jak ocean w najgłębszym miejscu- bezbrzeżne i beztroskie. Niczego się nie bała, będąc końcem strachu. Namawiała mnie do igraszek z wiecznością i przemijaniem rzeczy, tak pięknie uśmiechnięta i delikatna. Trzymała moją rękę w swojej dłoni i frywolnie pocierała o przegub policzkiem. -Niczego się już nie bój- mówiła- To ja jestem w tobie końcem, ja jestem aniołem stróżem błędów i żalów. Rachunkiem sumienia przeprowadzonym w ciągu dwóch sekund, tuż przed zamknięciem oczu. I zamknęła mi oczy. Wbiła w ścianę żywopłotu i pokazała, że nawet prochy mogą płonąć. Płonęłam a wbite we mnie gałązki rozrastały się powoli przenikając puste przestrzenie mojego ciała. Czułam