Legenda Miejska
Uwielbiam kamienice latem. Kiedy prężą się w słońcu, zupełnie, jakby przeżywały swoisty okres godowy. Każdy pojedynczy kamień czy cegła, każda poszczególna dachówka i deska wydzielają zakurzone feromony słońca i lata. Spaceruję sobie wtedy późnym popołudniem po Mieście i staram się chłonąć każdy sygnał pochodzący z tych starych budynków. Każdy ma mi do przekazania swoją historię. Och tak, nie wierzycie…?
Czyżbym widział powątpiewanie w waszych oczach…? Opowiem wam historię tej ceglanej, czteropiętrowej kamienicy z żeliwnymi, wymyślnymi balustradkami na balkonach. Jej niegdyś pokryte tynkiem ściany, teraz szpecą rozległe szramy pokryte sadzą, po szybach zostały ślady w postaci brudnych, szklanych kłów sterczących gdzieniegdzie z framug. Podchodzę bliżej i rozkoszuję się ładunkiem cierpienia, jaki ma mi do zaoferowania. Ciągnący się wzdłuż jednej ze ścian piorunochron, wykrzywiony nienaturalnie, sprawia wrażenie, jakby oskarżycielsko wskazywał na mnie palcem. Ów budynek, jak łatwo się domyśleć, nie wyglądał zawsze w ten sposób. Rok temu przydarzyła mu się tragedia…
* * *
Na szeroko rozpostartych złudzeniach, podfruwam blisko, by nasycić się obsceniczną starością muru. Okno swoim rozwarciem zaprasza do zstąpienia wewnątrz... raz, drugi, trzeci. Rodzina ujęta w ramach futryny szykuje się do cowieczornej podróży. Odfruwam trochę, żeby matka nie dostrzegła mojej sylwetki, uwieszonej brzegu. Gdy ona podchodzi, by zamknąć okno, ja spoglądam w niebo. Ludzie w mieszkaniu nie wiedzą, ile takich wieczorów im pozostało. Ja widzę to teraz jasno. Lecę dalej.
Miasto najlepiej pachnie zaraz przed zmierzchem. Nagrzewa się bruk, wysyłając w powietrze całe stada drobinek niepewności. Dachy szepczą między sobą w lepkiej konspiracji. Siaduję ochoczo na antenach. Nie tych talerzach, jeszcze nie zwariowałem. Najbardziej lubię te, które coraz trudniej znaleźć. Duże i nieporadne, czujące, że niebawem wyginą do reszty. Odchodzą jednak z godnością, wszystkie swoje obawy chowając w niezłomnej pionowej postawie.
Ostatnio nie miałem zbyt wiele czasu na spoczynek. Leciałem za mężczyzną spod trójki. Przez kilka dni adorował kobietę z kamienicy z naprzeciwka. Ach, ileż ja się nasłuchałem jego przebiegłej słodyczy... ona oczywiście, dała się złapać. Przywarła do tych jego obietnic ochoczo, nie dostrzegając ich trucizny. Wybrali się na piknik. Skrzyknąłem braci, próbowaliśmy ją ostrzec, ale kto z ludzi w porę pojmuje nasz język podniebnego tańca...?
Jej oczy były takie ciągle niewinne, świeże, gdy odrywała się od górskiej ściany. Nawet my zamilkliśmy, pełni uznania. On wrócił na polanę, jak nic kończąc wino, które zabrał.
Zagwizdałbym, gdybym miał usta.
Babcia spod piętnastki ograniczyła się do bezpańskich kotów. Była przekonana, że niesie im zmiłowanie. Co dzień wyczekiwały swojej racji, niezbędnej do przeżycia. Bez niej żyłyby dłużej.
Do babci przyszedł kiedyś wędrowny kaznodzeja. Oczka miał łapczywe i wodniste. Wcale nie był kaznodzieją. Dopiero listonosz był babci następnym gościem. Po nim już tylko policja.
Młoda para zamieszkująca poddasze... Można było zapomnieć, że są rodzeństwem, gdy się na nich popatrzyło. Chłonęli siebie nawzajem z największym nabożeństwem. Zawsze razem, nawet wtedy, gdy jedno czy drugie akurat miało ochotę posilić się słabością innych. On dbał, by napięcie między nimi nie zmieniło się w złowróżbną rutynę, przyjmował też gości z teczkami. Ona wysyłała mu iskrzące lojalnością zapewnienia w ukradkowych spojrzeniach. Ona też w końcu wołała go do gościnnej sypialni, by wspomógł jej chęci swoją siłą. Razem natomiast zręcznie ładowali gości do ich teczek.
Znałem każde z nich, lubiłem przysiąść sobie na parapecie, co wieczór u