Koza - nie głupiec, śmierci umie uciec.
Trzeba wpław – oznajmił sucho – nie mamy innego wyjścia.
Wraz z posłyszanymi słowami dojrzała rzekę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że aby dostać się do niej, trzeba najpierw przejść przez bagno, którego woń nosiła się nawet po tym zamglonym lesie. Coś mówiło jej, że muszą się spieszyć. Przez chwilę wahała się, jak poradzi sobie z rowerem i psem, lecz to nie było teraz ważne.
Czuła jak wodorosty i trawy oplatają jej łydki. Chciało jej się wymiotować. Nienawidziła tego. Jednak nie był to długi odcinek. Po chwili znalazła się już we Warcie. Na jej samym środku. Prąd był tak silny, że nie mogła się stamtąd wydostać. Obejrzała się za siebie by dojrzeć towarzysza i spostrzegła się, że on jest jeszcze daleko w tyle za nią. Przez chwilę trawiła ją obawa, że czasem może wyjść z tego sama. O ile wyjdzie w ogóle. Pozwoliła rzece by ją niosła. Nie trudziła się nawet machaniem nóg. Woda wypychała ją na powierzchnie. Chociaż to. Spostrzegła wysepkę, która umożliwiłaby im swobodne wydostanie się z rzeki, bez udręki z ostrogami. Zawołała go do siebie, po czym obydwoje resztkami sił wyczołgali się z tej niebezpiecznej wody. Brakło im tchu w płucach. Znów jej ciało rozrywało walące serce.
Rowery stały pod drzewem. Pies siedział w trawie. Nie zadawała sobie pytań. To mogło oznaczać tylko jedno – TAMCI się poddali. Podświadomie jednak chciała być jak najdalej stąd. Ściągnęła z siebie bluzę, wyłożyła nią koszyk i włożyła tam psa.
Muszę uważać na nią, nie jedźmy zbyt szybko, zrobię jej krzywdę – ucięła półgłosem, jednak on wszystko zrozumiał. Teraz liczyło się tylko jedno. Nie najechać na kamień.