Kosodrzewina vel. Żeglarz
Widział bezkres przed sobą, pod sobą i za sobą. Nie miał pojęcia skąd przyleciał ani dokąd leci, zagubiony w niebieskiej potędze. Leciał w szaleństwie pełni.
Kiedy na horyzoncie zobaczył pierwsze promyki słońca, pomyślał, że powinien ją teraz budzić swoim śpiewem. Powinien stać w Jej koronie, jak kiedyś, by powiedzieć Jej, że kolejny dzień woła ich miłość. By poczuć, jak po nocy bezsennej budzi się do dnia z Nią…
Ale duchem wyrwał się z myśli słabiącej. I po raz pierwszy widział, jak prawdziwie niebieskie morze oświetlone jest słońcem rozlanym na jego tajemniczej powierzchni. I czuł jak fale delikatnie opierają się jedna o drugą, rosnąc w powietrzu wypełnionym ich byciem. I poczuł wtedy, że jest więcej niż sobą.
I leciał to czując.
Gdy słońce zajęło już swe miejsce na niebie, poczuł, że wielkie fale są coraz bliżej. Przez fragment wszechświata przeszło przerażenie, ale w radości swej trwogi wiedział, że nic nie zmąci jego pieśni.
Zachwycony pomyślał jeszcze raz o Niej, która stoi na polanie i nie słyszy jego śpiewu. I miłość dała mu ostatnią siłę, by wzbić się jeszcze raz wysoko. Całością swojego serca, sobą całym, poruszał usilnie skrzydłami, aż przestał je czuć. Rozpostarł je wtedy nad ogromem błękitu i zaczął szybować bezkresnie. W ciszy.