Kosodrzewina vel. Żeglarz
Następnej wiosny morze nie było spokojne. Niebieskie bałwany przewalały się po horyzoncie, a on widział je doskonale. Nauczył się o nich więcej opowiadać, przez cały dzień, bez wytchnienia. Cieszył się swoją ciekawością, słyszał, jak wzbudza w jego głosie najbardziej odległe tony! Jednak wiedział, że śpiewa o niewiadomym, odległym. Nucił o żeglowaniu nad tą wielką przestrzenią, o jej nieogarnieniu, którego nie doznał nigdy przecież. Ale Ukochana była tu, nie tam.
Jednak pewnego dnia w szumie jej liści doszło do niego coś, czego nie znał do tej pory. Usłyszał swoim sercem, że chce mu coś powiedzieć. Zachwiał się. Po chwili wzbił się w powietrze i zaczął oblatywać Jej potężną koronę, sprężyste gałęzie i wielkie, dumne liście. Nasłuchiwał, ale nie wiedział jak brzmi Jej głos. Zaglądał wszędzie, ale nic nie znajdował. A Ona przecież coś mówi… Latał tak długo i tak panicznie, że nie miał siły wrócić w Jej koronę. Zasnął na jednej z najniższych gałęzi, kojąc lęk w Jej bliskości.
Kiedy obudził się następnego ranka i otworzył oczy, ujrzał przed sobą tylko polanę i wzgórza zasłaniające resztę horyzontu. I w mgnieniu oka pojął. Wiedział, co szeptała dzień wcześniej. Natychmiast rozprostował skrzydła i wzleciał na Jej szczyt, by zaśpiewać najpiękniejszą pieśń. Śpiewał o tym, że morze jego śpiewu będzie prawdziwe.
Małe, pełne serce chciało, żeby pieśń jego przyszła niezapowiedzianie. Wieczorem poczekał, aż wszystko dookoła ucichło. Zanucił Jej przepiękną kołysankę, w której był jak zawsze z Nią, w której miłość była uczuciem samego siebie. Kiedy już czuł, że Ona śpi, rozprostował skrzydła i poleciał w dół. Gdy oddalił się trochę, wzbił się wyżej. W świetle księżyca patrzył na Nią, stojącą tam na dole w swej potędze. Jakże Ją kochał! Wiedział, że za niedługo do Niej wróci i w cudownym budzeniu znowu zaśpiewa Jej ulubioną pieśń, tym razem jeszcze pełniejszą. Odwrócił się, wzbił jeszcze wyżej, i w ciszy szybował w stronę nieznanego.
Po jakimś czasie lotu w ciszy usłyszał coś, czego nie znał wcześniej. Dźwięk przepiękny, regularny, dochodzący z oddali. Szum, który porównywalny był tylko z dźwiękiem Jej liści delikatnie poruszanych przez wiatr. Wypełnił go zachwyt.
Po chwili dźwięk był już całkiem wyraźny, tak jak wielka tafla błękitu, który kazał jego sercu bić szybciej. Był tak blisko!
W końcu usiadł na jednym z uschniętych drzew stojących nad plażą. I zaczął patrzeć olśniony. Chłonął tajemniczość, pełnię. W uderzeniach oświetlonych księżycem, granatowych fal słuchał nieskończoności, ogromu. Czuł podziw i trwogę, patrząc w tę przestrzeń. I wiedział, że miała rację, że jego pieśni nie będą już takie jak kiedyś. Poczuł jak piękno morza przenika w jego duszę.
Jakże cieszył się tym wszystkim, co będzie mógł Jej zaśpiewać!
I trwał tak, w swej małości, przed ogromem, który go zachwycał.
Kiedy tuż przed świtem jego zmęczone ciało siadało na Jej gałęzi, nie zauważył, że liście zgęstniały.