Kosodrzewina vel. Żeglarz
Przepiękny był ten poranek. Liście przyjmowały w swej zieloności promienie nieśmiałego słońca, łąka budziła się do dnia tysiącem wstawiających po nocnym letargu traw. Świeżość uchodziła w przestrzeń wydając niepowtarzalny zapach, a lekkie chmury odsuwały się z zimnego, huczącego błękitem nieba, zawieszonego w bezkresie rześkiego powietrza. Gdzieniegdzie czuć było pierwsze ruchy budzących się stworzeń, otwierających się na nowy dzień, biegnących po swych liniach życia. A on słyszał wszystko i wszystko czuł sercem swoim małym. Słuchał i słyszał tego w świście mknącego powietrza prześlizgującego się po jego gładkich piórach. To nad czym leciał, nad czym mknął, tętniło wspaniałym życiem, płynącym przez siebie i dla siebie. Jak on sam.
Leciał równo, rytmicznie, tak szybko jak mógł. Wiedząc, czując i widząc to wszystko, a jednocześnie mając uczucie, że to, co ma pod sobą, jest niczym w porównaniu z tym, co zobaczy. Zniżał się nad pagórki, przelatywał pomiędzy drzewami. Uwielbiał wiatr, który go niósł, ale to nie on był jego życiem. Przyglądał się światu, ale to nie on był jego wspaniałością. Ona była przed nim, czekała na niego. Czuł się tak, jakby drogę tę pokonywał po raz pierwszy, jakby jego skrzydła zagarniały gęste czystością powietrze, którego jeszcze nic nie zmąciło swoim dotykiem.
Wzgórza, tak, to już te ostatnie! Znał te pagórki, ich kształt. Małe serce zaczęło bić jeszcze silniej w skrytości szaroczarnych piór, skrzydła trzepotały jeszcze szybciej. Wzbił się w górę, minął szczyt ostatniego wzniesienia i zobaczył. Najpierw tylko nieśmiały szczyt, zazieleniony czubek cudownej, boskiej konstrukcji, stojącej pośrodku polany. Biaława kora, wilgotne liście na tle świata. Wszystko stawało się coraz wyraźniejsze a on coraz bardziej przestawał lecieć, czując płynącą ciszę. Był lotem, był niesieniem się w powietrzu uczucia, które wypełniało go w całości. Okrążył Ją radośnie, rozkoszując się wszechwładem, niosąc szczęście. W końcu delikatnie zaczął szukać miejsca, w którym mógłby usiąść. Filigranowe gałązki rozchylały się nieznacznie. Doleciał do jednej z nich, tuż przy pniu, na szczycie. To był jego fragment całości wszechświata. Wczuł się w swoje szczęście, czuł że jest przy Niej, znowu przy Niej! Jaki otaczał go wtedy spokój… Liście Jej chroniły go przed całym światem. Trwał.
Po oswojeniu siebie na wskroś z błogością, pojawiło się to, na co czekała Ona i to, czego on nie mógł dłużej skrywać w sobie. Jej liście trwały w napięciu, a on, wtulony w jej obecność, rozpoczął swoją pieśń, którą Ją kochał. Dźwięk jego śpiewu wypełniał powietrze i cały świat ciepłem, unosząc wszystko razem ze sobą.
Czas upływał. Ona stała nieśmiała, w białości, z zielonymi liśćmi. On ukryty gdzieś w Niej, ale otworzony na świat. Miał Ją za sobą, a cała reszta była gdzieś przed nim. Gdy swoją małą duszę wkładał w śpiew dla Niej, czuł czym jest, czuł też czym jest wszystko inne. Pomimo tego, że był tylko małą istotą wypełnioną czymś niesamowitym, dotykał nieba w każdym szumie Jej liści.
Ona nie śpiewała. Nie musiała. Stała w swym pięknie, otoczona jego pieśnią. Nie zmieniała się, gdy odlatywał, ale on wiedział, że czuje to, co on. Wiedział, że też będzie tęskniła, że Jej gałęzie ruszane wiatrem będą jak jego skrzydła, brakiem, który tylko wzajemnie ukoić mogli.
Dawała mu pewność, siłę, potęgę. Dniami śpiewał dla Niej, nocami krył się pod Jej liśćmi. Gdy wiał wiatr, nie uciekał. Wspierał się wtedy na jednej z gałęzi i podtrzymywał Ją, zapewniał, że wichura niedługo ucichnie. Gdy padał deszcz, spijał wodę z Jej liści, by nie musiały dźwigać zbędnego ciężaru. Szeptał wtedy, że po to tylko jest na świecie. I trwali tak w nieskończonej miłości.