Kobra
* * *
Skontaktował się z Wilsonem. Potwierdził, że przyjmuje zlecenie. Myśl o ostatniej rozmowie z Gravesem nie dawała mu jednak spokoju. Sam właściwie nie wiedział, dlaczego postanowił odwiedzić przedtem jego grób. Trzysta mil stąd. Czy chciał się przed nim usprawiedliwić? Przecież niczego nie obiecywał. Przed śmiercią przyjaciela poinformował go jedynie o podjętej decyzji.
Nie lubił jeździć z kierowcą a chciał jeszcze raz przemyśleć całą sprawę i przestudiować otrzymane od pośrednika materiały. Zlecenie nie było łatwe. Jak zresztą wszystkie, których się podejmował. Tym razem jednak Wilson dostarczył mu wiele informacji, które zazwyczaj musiał zdobywać sam. Wiedział, ze może na nich polegać. Dlatego też przystał na tak krótki termin.
Pociąg wydał mu się najlepszym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że miał możliwość wykupienia przedziału tylko dla siebie.
* * *
Zgodnie z ustaleniami Lionel Simmons spędził cały tydzień z dala od swojego domu. Jeszcze nigdy czas tak mu się nie dłużył. Przez cztery ostatnie lata, nie szczędząc pieniędzy i wysiłków, wytrwale szukał genialnego włamywacza. Teraz, gdy od osiągnięcia celu dzieliło go zaledwie parę dni, ogarnęła go dziwna ekscytacja. Zupełnie, jakby jego cierpliwość nagle się wyczerpała.
Jednym ze swoich luksusowych jachtów wybrał się w kilkudniowy rejs. Towarzyszyła mu znana modelka. Miała nadzieję, że, dzięki jego wpływom, urzeczywistni marzenia o aktorskiej karierze. Mimo jej starań o zapewnienie mu niezapomnianych wrażeń, myśli Simmonsa obsesyjnie krążyły wokół Jeremy'ego Morgana.
Po powrocie od razu pojechał do Davidsona. Niecierpliwym gestem odmówił wypicia drinka i usiadłszy na brzegu skórzanego fotela, pochylił się ku rozmówcy, słuchając z uwagą.
- Wygląda na to, że wszystko poszło po twojej myśli – poinformował Davidson. Strząsnął popiół z cygara do srebrnej popielniczki i spokojnie kontynuował. - Morgan zniknął. Na progu jego domu leżą stosy listów i reklamówek. Nikt go nie widział. Sąsiedzi nic nie wiedzą.
Napięcie zeszło z twarzy Simmonsa. Sięgnął po szklankę. Oparł się wygodnie o zagłówek i z triumfującym uśmiechem sączył wyśmienitego burbona.
* * *
Nie czekał, aż szofer otworzy przed nim drzwi limuzyny. Wysiadł sam i, mimo tuszy, szybko wbiegł po schodach. W holu powitał go lokaj.
- Cześć Johnson – rzekł Simmons wesoło, mijając go żwawym krokiem. Podążał w kierunku schodów.
- Muszę panu coś... - zaczął tamten, ale jego pracodawca, nie odwracając się, machnął ręką.
- Później! - rzekł niecierpliwie. Był już w połowie drogi na górny hol.
Służący patrzył przez chwilę w ślad za nim z wyrazem dezaprobaty w oczach.
- Jak pan sobie życzy, proszę pana – rzekł z godnością. Czuł się urażony.
Simmons odsunął kotary i przyłożył dłoń do skanera. Jego pełne wargi rozchyliły się w uśmiechu, gdy wyobraził sobie skurczone ciało Morgana i zastygły na jego twarzy wyraz przerażenia i bólu. Miał nadzieję, że ten łajdak zdążył przeczytać krzyczące nagłówki artykułów i dowiedział się, dlaczego umiera. Właśnie, artykuły! Andrew radził je zabrać.
Po odblokowaniu rygli szybko przekroczył próg. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Sięgnął do włącznika i osłupiał.
Morgana nie było!
Szafir spokojnie spoczywał na błękitnej poduszeczce. Artykuły leżały tak, jak je zostawił.
Otarł pot z czoła i uświadomił sobie nagle, że jest tu gorąco…
Nie włączył systemu chłodzącego! Co za idiota z niego! Dlaczego nie sprawdził najpierw przez wizjer?
Ledwo dosłyszalny szelest u jego stóp sprawił, że, mimo panującej w pomieszczeniu temperatury, po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.
Wolno spojrzał w dół.
* * *
Znajdował się w jakimś tunelu. I nie miał ochoty z niego wychodzić. Dobiegł go przytłumiony głos. Usłyszał szum i nagle do tunelu wdarło się oślepiające światło. Zacisnął powieki.
- Panie Morgan! – Tym razem głos był o wiele wyraźniejszy. – Proszę otworzyć oczy!
Posłuchał polecenia i zamrugał parę razy, usiłując rozszyfrować rozmazane kontury pochylonej nad nim postaci. Obraz wyostrzył się i zobaczył kobiecą twarz w obramowaniu białego czepka.
- Nareszcie! – rzekła.
Chciał o coś spytać, ale nie zdołał wydobyć z obolałego gardła żadnego dźwięku.
Pielęgniarka położyła na jego policzku chłodną dłoń.
- Proszę leżeć spokojnie i nic nie mówić – zażądała stanowczo. – Miał pan wypadek i doznał pan urazu głowy.
Spróbował się do niej uśmiechnąć, ale zesztywniałe mięśnie twarzy odmówiły posłuszeństwa. Chyba dostrzegła jego wysiłki, bo sama się uśmiechnęła.
- To dziwne, ale był pan jedynym poszkodowanym – powiedziała po chwili. – W dodatku nie znaleziono przy panu żadnych dokumentów. Trochę trwało, zanim poznaliśmy pana tożsamość.
Ponownie obdarzyła go uśmiechem.
- Wyglądało to z początku groźnie, ale okazało się, że miał pan sporo szczęścia. Chyba tam na górze ktoś nad panem czuwał.