Jadłodajnia
y? - Chciałbym wam pomóc w przezwyciężaniu osobistych lęków, zahamowań. - Tak jak ten lekarz od czubków? Widziałem, że chce się zerwać z krzesła i uciec gdzie pieprz rośnie. - Nie! Nie jako psychiatra! Uspakajałem, widząc, że sytuacja staje się podbramkowa. - Jako człowiek. Jako ktoś, kto rozumie wasze problemy lub przynajmniej stara się je zrozumieć. Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Zaniemówiła. Tylko te wlepione we mnie ślepia zdawały się mówić. - Nie kręć bratku. Nikt nie działa bezinteresownie. Patrzyłem w te oczy i wiedziałem, że nadeszła decydująca chwila. Albo odejdzie, skazując na klęskę całą moją misję, lub zostanie przełamując wreszcie lody odgradzające do tej pory nasze dwa światy. Czas ciągnął się niemiłosiernie. Widziałem po napiętych mięśniach twarzy, że toczy wewnętrzną walkę. Walkę między nieufnością a ciekawością. Siedziałem jak oskarżony czekający na wyrok - winny, niewinny. - Przecież nic o nas nie wiesz. Ty masz swój dom, rodzinę, pracę. Co możesz wiedzieć o naszej wegetacji. O walce: o każdy grosz, o kromkę chleba, o kąt do spania. Słowa popłynęły rwącą rzeką. Instyktownie przybrałem jej pozę, splatając ręce na blacie stołu. W miarę jak mówiła, rozluźniałem je, kierując wnętrze dłoni ku górze. Bezwiednie powtórzyła mój gest i mówiła, mówiła. O tym jak razem z synem przyjechała do Polski z Ukrainy, w poszukiwaniu lepszego jutra, godziwego życia. O tym, jak syn z synową zginęli w wypadku samochodowym, pozostawiając jej w spadku masę długów i półtoraroczne bliźnięta. O eksmisji, o walce by pozostawiono jej dzieci. O wszystkich pracach jakie podejmowała, byle tylko ta dwójka miała co zjeść. O bólu, rozpaczy, zwątpieniu. Minuty mijały a Nina wyrzucała z siebie cały balast minionych lat. Jej rysy wygładziły się, znikło napięcie, tylko w kącikach oczu szkliły się kropelki łez. Gdy skończyła, z ulgą rzuciła się na oparcie krzesła. - Moj Boh! Ja eto wsio skazała! Kręciła z niedowierzaniem głową. Nagle zerwała się i złapała mnie za ręce. - Dziękuję ci. Dziękuję, że wysłuchałeś tego wszystkiego. Poczerwieniała na twarzy, obróciła na pięcie i znikła za drzwiami sali. Bliźnięta pobiegły w ślad za nią. Po chwili na sali nie było nikogo. Świętowałem swój sukces, uśmiechając się błogo do kucharki. Następnego dnia czekała mnie niespodzianka. Mój stolik przykrywała ręcznie haftowana lniana serweta. Czerwone maki płonęły ogniem wśród misternie poprzeplatanych kłosów zbóż. Z wazonu wydzielały słodki aromat kwiaty białego bzu. Nina uśmiechała się szelmowsko, rzucając co trochę spojrzenie w moim kierunku. Z tym uśmiechem wyglądała naprawdę ładnie. - To ty Ninoczka? Spytałem. - Oj! Już dawno nikt tak mnie nie nazwał. Zaśmiała się radośnie jak mała dziewczynka. Po chwili przy stoliku utworzyła się mała kolejka. - Dzień dobry panie Pawle. Wyciągnięta w moim kierunku ręka. Jeszcze jedna i następne. Do zamknięcia stołówki nie byłem sam. Zmieniali się przy moim stoliku, karmiąc swoimi opowieściami. Ocean ludzkich losów przewalał się sztormem wśród maleńkich kwiatków bzu. Zrzucali z siebie ciężar osamotnienia, niezrozumienia. Ciężar lumpa, alkoholika, narkomana. Choć na chwilę mogli poczuć się normalnymi ludźmi. W następnych dniach na ścianach pojawiły się obrazy, na stołach ręcznie plecione, wiklinowe koszyki na owoce. Przed budynkiem rabata przyciągała oczy mozaiką kolorowych kwiatów. Znaleźli wreszcie miejsce, gdzie poczuli się bezpiecznie. Gdzie choć przez chwilę, drugi człowiek traktował ich jak człowieka.