Iza
Jest dwudziestopięciominutowa. Właśnie skończyła się matematyka. Nie cierpię baby. Jeśli widzi, że nic nie kapuję, po co się mnie czepia? Na domiar złego nie było dziś Anki. Siedziałam sama w ławce i jak nikt inny rzucałam się w oczy. Ty siedzisz sama, ciebie zapytam, a co. A ona ma dzieci. Czy ona potrafi być rodzicem? Nauczycielem na pewno nie. Następna matma w środę. Dzień spokoju. W szkole jest chłodno, ale na zewnątrz ostro grzeje.
Idę szerokim korytarzem, który pustoszeje w mgnieniu oka. Wszyscy wychodzą. Nie wiem dokąd. Mają swoje sprawy. Swoich przyjaciół, znajomych, kolegów, z którymi spędzą najbliższe półgodziny. Bo przecież wielu nie stawi się punktualnie na ostatnią lekcję. Może nawet się zerwą. Ja wrócę. Teraz już jestem prawie sama na korytarzu. Jakiś nauczyciel mnie mija. Nie patrzę na nią. Nie muszę, bo mnie nie uczy. Idę na parter do sklepiku. Sama nie wiem po co, bo przecież nie zjadłam jeszcze drożdżówki. Wyjmuję ją z plecaka, który niosę zarzucony na jedno ramię. Woreczek przykleił się z jednej strony do drożdżówki. Lubię drożdżówki z budyniem. Ostatnio tylko takie kupuję albo o takie proszę rodziców. Ostatnio to niewłaściwe słowo. Od początku roku. Ze sklepiku wychodzi Iza. Kupiła sobie ciastko. Kokosowe. Poznaję po papierku. Bierze gryza i patrzy przed siebie. Widzimy się. Zbliżamy się do siebie.
– Idziemy gdzieś?
Odpowiadam jej skinieniem głowy. Trzymam w lewej ręce tę moją drożdżówkę. Przed szkołą pustoszeje. Uczniowie znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ma się wrażenie, że po mrugnięciu rozpływają się w powietrzu. Wiatr się wzmaga i szeleści moim woreczkiem. Iza idzie po mojej prawej. Patrzy, co tak zaszeleściło. Biorę gryza.
– Wymienimy się po połowie? – pyta po chwili oferując swoje ciastko.
Zgadzam się, bo lubię kokosowe. Podsuwam jej drożdżówkę, a ona urywa palcami połówkę. Nieco mniejszą. Nie jest pazerna. Aga z mojej klasy pewnie tak by chwyciła ciasto, aby urwać jak najwięcej i zostawiłaby mi mały kąsek. Iza jest inna. Wzięła tyle, na ile się zgodziłam i oddała mi połowę ciastka, które sama przełamała.
Jesteśmy na osiedlu. Widzimy bloki. Iza mieszka gdzieś tam. Mówiła mi, ale nie wiem gdzie dokładnie. Chyba idziemy do niej. Jem najpierw drożdżówkę. Ciastko trzymam razem z nią. Iza zjadła swoje i spogląda na mnie. Widzę kątem oka, więc zerkam. Uśmiecha się. Ma piękną twarz, rude włosy, które pokarbowała i piegi. Nie jest bardzo piegata. Ma ich kilka po prostu. Jej rudy jest śliczny i nie ma się wrażenia, że jest wredna, jak to bywa z innymi rudowłosymi. Takimi, co mają takie jasne rude włosy. Rudy Izy jest spoko. Zastanawiam się, dlaczego się tak do mnie uśmiecha i nic nie mówi. Wreszcie się odzywa.
– Tu mieszkam – mówi, gdy wchodzimy do bloku.
Ja nic nie mówię. Oglądam klatkę schodową i patrzę pod nogi, żeby nie potknąć się o schody, na które wchodzimy. Po chwili jesteśmy pod jej drzwiami. Otwiera kluczem, który wygrzebała z plecaka. Ja zwijam woreczek po bułce i wciskam go do kieszeni. W mieszkaniu nie ma nikogo. Iza bierze paczkę papierosów i wyjmuje jednego. Nie proponuje mi. Wychodzi na balkon. Już pali. Patrzy do środka, gdzie stoję nieco zagubiona. Nie zajmuje się mną jak gościem. Dobrze. Kręcę się po pokoju i podchodzę do drzwi balkonowych. Zaczynam jeść ciastko. Wieje. Szkoda, że Iza pali. Wiele dziewczyn z mojej klasy pali, ale ich nie żałuję. Izę lubię. Nie, żebym tamtych nie lubiła, ale tamte to tylko koleżanki z klasy. Dziewczyny, które zna się przez okres szkoły, a potem koniec. Wypaliła.
– Marta? – pyta nagle Iza.
– Nie widujecie się na przerwach? – odpowiadam pytaniem.
Kręci głową. Marta