I przyszedł diabeł ( z cyklu: "Historyjki" )
I przyszedł diabeł. Przeciągnął się, spojrzał z ironicznym uśmieszkiem. Specjalnie przyszedł, by zobaczyć znajomków, koleżków, którzy dyszeli do niego nienawiścią.
Ludzie posłusznie się modlili, rutynowo uwzniośleni powtarzali słowa i zdania jak w dzieciństwie zaklęcia przy odliczaniu w grze w ciuciubabkę. W ich modlitwie brakowało tylko słów kończących tę wyliczankę: „… na tego bęc!”.
Diabeł odnalazł swoje miejsce na ławie, tuż obok młodej dziewczyny. Gdy przyjdzie czas, poda jej rękę i poczuje jej ciepło, czyste i ufne. Po które przyszedł.
Dzisiaj znowu będzie młody. Jak Feniks zatrzepocze skrzydłami w godowym uniesieniu, nim ogień oczyści go z zarzutu śmiertelności.
Ubrany w marynarkę, w drobną kratę brązowo-czerwoną, dopiero co odebraną z ekologicznej pralni; marynarkę dopasowaną do jego szczupłej sylwetki, założoną na koszulę ze stójką, zrodzoną w płomieniach, teraz brunatniejącą zastygła krwią.
Na ten dzień swe siwe włosy, umyte wcześniej, podstrzygł u fryzjera, i skropił wodą z ulubionym zapachem tataro - chmielowym.
Diabeł usiadł obok dziewczyny, która modliła się, otwarta jak rana; bezbronna, gdy sycił się nią.
Nie śpieszył się. Delektował się chwilą.
Udawał przechodnia, który zapragnął zrzucić z siebie cały brud istnienia.
Umiał udawać.
Co jakiś czas, kątem oka, swe spojrzenie dłużej zatrzymywał na jej twarzy, spokojnie natchnionej, trochę bladej; na jej szyi, wygiętej, gołej, którą mógłby tak lekko dłońmi zacisnąć, by głowa opadła niżej.
Za chwilę obudzi w niej pragnienie stosu.
Już niedługo zakipi w niej krew. Jej kostki obejmą go, wślizną się mu pod koszulę, i nie znajdując oparcia, opadną i znikną w ogromnym żołądku.
… Ksiądz wyuczonym głosem hipnotyzował wiernych, wygłaszał wyuczone zaklęcia, ubrany jak król zaginionego królestwa, może Atlantydy? Lecz zbyt monotonny i senny był jego głos, by uwierzyć, że krew w nim płynie czerwona, na pohybel śmierci. Choć był śmiertelnikiem, udawał tego, który wie.
Ta świadomość dostąpienia mobilizowała wiernych, więc swe ciała ochoczo wystawiali na żer modlitwy. I spowiedzi. I pokuty. I posłuszeństwa, bezwzględnego.
Była trochę azjatyckiej urody, lecz nic ze skośnookiej Madonny. Raczej pewna wrażliwość, którą ciężko zdefiniować. Podobnie jak u alkoholika na odwyku. Spojrzenie już jasne, lecz ciało w pokrzywach.
Musiał na nią patrzeć. Ukradkiem. Coś bliskiego wbijało mu się w mózg. Widziała to, i jakby rozumiała.
Chwila przesunęła się w wieczność.
Miał wciąż ten sam ironiczny uśmieszek. Zawodowy błysk oczu, skurcz mięśni. Mógłby narzucić na nią palto utkane z oddechu topielic i szubieniczników, utulić miłością gęstą jak smoła – w zawrót głowy. Lecz nie chciał brać gwałtem jej duszy. Rozumiał jej oczekiwanie, pytanie w oczach, cień skrzydeł nietoperza krążący nad nią.