Hypotypozis Senna trylogia część 1
Znowu na mojej piersi ułożyła się do snu. Nie nalegałem przecież na to. Nie jestem poduszkę ani kołderkę. Kropla potu płynąca z wolna po jej skroni. Serce nierówno mi bije. Zdenerwowanie, stres, niechęć. Przede wszystkim niechęć. Dłonie bez zaproszenia błądzące po mnie, szorstkie od pracy, zachłanne. Zapraszają do taniej miłości. Nachalne, domagające się przyzwolena. Szelest szemrzących warg. I po co ? Wargi pachnące tanim winem. Warkocze słów. Niepotrzebnych, bezsensownych, pustych, niczego nie obiecujących. Ten cholerny ciężar nie znającego dobrych kosmetyków ciała, przygniatający moją pierś.
Budzę się z tego snu. Z niesamku i przerażenia podnoszę szybko głowę z poduszki. Blady świt. Deszcz tłucze ciężkimi kroplami natrętnie o szybę. Cholera, znowu kolejny dzień. Bez sensu, nie wiedzieć po co. Ręka podświadomie szuka kieliszka. Butelka tuż na nocnej szafce, posłusznie stojąca na wyciągnięcie drżącej dłoni. Już jest dobrze. Nie myśleć. Ostry smak alkoholu przywołuje rozbiegane myśli do porządku. Tylko nie myśleć.
Skulony w zmiętej pościeli powoli otwieram oczy. Powietrze przesycone zapachem nocy, tykanie ściennego zegara, oddech goni oddech. Tępy ból zmęczonego serca.
Wpatrzony w blady świt, w odległe kontury form, pieszczę to ciało, nie mogąc zrozumieć w tym sensu. Zimne usta, piersi, powieki. Brzuch...brzuch też jest zimny. Kolana i stopy. Fragment białej pościeli oddziela od wszechświata, izoluje.
Czyjaś twarz, powolnym ruchem nachyla się nade mną, spogląda w oczy. Szarość świtu. Smak koniaku. I jeszcze jeden łyk. Dobrze. Teraz tylko nie myśleć. Samotność jest dobra, leczy chorą duszę. Mniej boli.
Stoję wyprostowany na krawędzi snu, rozgniatam dręczącą myśl, obręczą wspomnień ściskającą mózg. Rytmiczne błyski pierwotnej jaźni znad zasłony ciężkiego snu. Tak rzadko, niezmiernie rzadko przemknie roześmiana twarz.
Czyjeś oczy, nos, usta, niewyraźne zatroskane słowa. Do mnie kierowane. Po co. Czego znów chcecie ! Czarownice z Salem. Spadam bezsilny, w bezdenną otchłań, niekończącego się ciężkiego snu. Okno. Oko na świat. Mój realny nierealnością świat.
Ten, który się dzieje teraz jest taki ciepły, okryty mgiełką wspomnień. Układany przez całe życie z pojedynczych obrazów, fragment powtarzanego we śnie filmu, rwący potok postrzępionych myśli, odczuć tego, co kiedyś było miłością.
Poruszam się po nim delikatnie, próbując nie spłoszyć wspomnień. Nie myśleć. Tylko nie myśleć. Smak koniaku. Jeszcze jeden łyk. Dobrze. Znów dobrze.
Twarz o zatroskanym obliczu, znów pochylona nade mną. W kolejnej butelce koniaku topiony szary dzień.
Ktoś wchodzi do pokoju. Nie otwierał drzwi, nie poruszał klamką. Siada tuż obok, na kanapie, na której leżę, wduszony w zmiętą pościel. Opiera się o moje plecy. Rozgarnia spocone włosy. Pieści ucho pocałunkiem szeptu. Czuję chłód tego szeptu spływający do serca.
Twarze, słowa niewyraźne. Zbyt dużo tych słów. Zbyt dużo troski. Znów jeden krok w otchłań. Głosów więcej. Krzyk rozpaczy... ciało już nie moje...
Czy jest tu fajnie ? Czy warto tu być, pytam..
***
Nachyla się nade mną nadąsana. Obrażona długim oczekiwaniem...Uśmiech...Ja się z tobą tak nie bawię, mówi.
Cały czas się bawisz... Cały czas jesteś, Kochanie..