Historie cmentarne czyli z miłości do opery
W końcu wpadłem na pewien pomysł. Zamknąłem oczy i spróbowałem wsłuchać się w dźwięk samochodów. Tam, gdzie byłby on najbardziej intensywny, powinna znajdować się ulica Francuska, a wraz z nią – wybawienie. Zresztą, było mi całkowicie obojętne, do której z ulic otaczających cmentarz dojdę, ważne, że mógłbym wówczas wzdłuż płotu dojść do któregoś wyjścia. Albo przesadzić ogrodzenie – w tej mgle i tak nikt nie mógłby mnie zauważyć.
Przez dłuższą chwilę stałem, nasłuchując z niepokojem odgłosów ulicy. Niestety – czy to mgła, tłumiąca wszelkie dźwięki, czy strach, spowodowany całym zajściem, sprawił, że dźwięki zdawały się dochodzić z bardzo wielkiej odległości, otaczając mnie w dodatku ze wszystkich stron. Otworzyłem oczy… i zamarłem. Przede mną stał diabeł.
Niby nie miał rogów, ogona, nie był cały ubrudzony sadzą, ale natychmiast zorientowałem się, że to on. Strój czarny, jedynie płaszcz od wewnętrznej strony w kolorze purpury. Elegancki, ironicznie uśmiechał się spod wąsa.
Odwróciłem się i już miałem uciekać, gdy nagle usłyszałem śpiew. Silny, mocny bas śpiewał doskonale mi znaną melodię. Tak doskonale znaną, że w żaden sposób nie potrafiłem przypomnieć sobie, gdzie właściwie i kiedy słyszałem ją po raz pierwszy. Aria rozwijała się, głos narastał i starał się coraz silniejszy. Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem, że istota ta zbliża się do mnie, wyciągając rękę i wskazując jakiś kierunek. Ze zdumienia zamknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, zorientowałem się, że postać zniknęła. Tylko w oddali słychać jeszcze było ostatnie dźwięki arii Mefista z „Fausta” Gounoda. Spojrzałem na nagrobek, przy którym stałem i niewiele brakowało, a roześmiałbym się w głos.
Opuszczając cmentarz pomyślałem jeszcze: „Nigdy więcej Charlotte Bronte. Nigdy więcej Mary Shelley. Nigdy więcej Oscara Wilde’a”.
Ostatecznie, nigdy nie lubiłem powieści gotyckiej.