Hell Woman
Pieprzyłem ją, jednocześnie
delikatnie i dziko. Dominowałem czując, że nie chce kończyć. Siła popędu,
prowadzącego na granice skrajności. Uda jej - gorące i spocone - ummm. Wdzieram
się w nią ustami. Skowyczy z rozkoszy. Ciało maszyny, poruszające się w
obliczony, wykalkulowany sposób. Obserwowałem, pieściłem. Byłem na innym
poziomie świadomości. Znów dopadamy się.
Ponownie ta oszałamiająca bliskość. Moje palce w kosmykach kręconych włosów.
Patrzymy w oczo-ślepia żądając siebie. Pocałunki z otwartymi oczami – czy to
nie kłamstwo?. Krew na wargach i znów powiew ognia. Iskry sypią się, a my toniemy...
Rytmicznie. Za gorąco! Nie mogę
złapać oddechu! Leże na plecach, a ona wije się w spazmach na mych biodrach.
Tempo wzrasta - za szybko, za wolno!!! Czas stracił płynność. Chce się
zatrzymać - wróciłem. Patrzę w ślepia i tylko strach. Przytłacza – tak mocno.
Pustka i wulgarność. Szał i zamęt. Jakby była samym żarem, powierzchownością.
Uśmiech szyderczy, drwi. Drwi z mojego chłodu, który gdzieś się zawieruszył.
Podnosi moją głowę i całuje. Czy się żegna? Panika połączona z bólem. Przepadam
pochłonięty, wyssany. Krew uchodzi z ciała. Płuca przykurczone. Serce zwalnia.
Krzyk zamiera w gardle. A ona płonie, mocniej i mocniej. Ogień łechcze skórę.
Prześlizguję się, smakuję. A ona wzrasta w szale. Zabiera ze mnie namiętność.
Kradnie wspomnienia, emocje i myśli. Zapadając w mrok krzyczę gdzieś w pustce umysłu
- zanikam. Żar dotyku oszałamia, spala resztki świadomości. Ból nie do
wytrzymania. Śmierć w gorączce. I gdy jestem przy końcu, nie ma już nic. Ostatni
moment zrozumienia. Krzyk w mroku, jest tylko wyciem w czeluść. Teraz jest
tylko ogień...
Powstaje płonąca jaskrawym światłem.
Podkreślającym perfekcyjne ciało. Napełniona – prawie spuchnięta. Jej nagość
karmi skwapliwie ogień. Spogląda w mrok nocy. Gładko zmierzając ku niej -
zatapia się, gasnąc powoli, z drapieżnym wyrazem twarzy. Piekielne piękno,
prowadzące do dna. Przemierza puste ulice, wybijając z rytmu sny. Wzywa i
prowokuje. Obnaża żądze. Gaśnie, aby znów powrócić i zapłonąć. Szaleńczy chichot
towarzyszy jej ruchom, przemierzający mrok i przestrzeliwujący na wskroś
materię. Gaśnie. Świt nadchodzi. A chichot wzmaga się. Potęguje i mąci.
Zadowolenie. Coś się dokonało...
Kroczy, znów rozmywając, jednak tym
razem wyraźniejszy jest kształt, a chichot dudni niczym okrutny ludzki śmiech.
Huk - gdy stąpa. Blask gdy patrzy. Niepokój. Granice przekroczone. Wszystko
płonie, słońce wschodzi, żar ogarnia zmarznięte miasto, on spogląda niemo,
teraz blask i cisza.
Blizny wciąż palą. Okrutny ból, nie tylko na
ciele. Bo blizny się zasklepiają, ale coś zawsze zostaje, tam w środku. To
nigdy nie przestanie płonąć. Powróci, taka skaza na sercu. I znów te niebo,
takie krwiste. Dobrze, że rano już, blisko, ale byłoby lepiej, gdyby słońce już
wzeszło. Czy przeżył? A, może to tylko kolejny scenariusz tego, co pierwotne i
nieuniknione? Nie dowie się. Czy będzie ucztował? A blizny dalej będą palić?
Nikt nie wie, oprócz wiatru, który wciąż szumi melodię płaczliwą, łkającą.
Tylko on wie i jeszcze ktoś...