DZIKIE ANIOŁY
Dzikie anioły cz. 1
Ostatnio byłem w wyjątkowo paskudnym nastroju. Dwa tygodnie monotonnej papierkowej roboty, do której nie byłem przyzwyczajony, dały mi porządnie w kość. Nie sądziłem, że praca za biurkiem jest taką udręką. Nie mogłem się przestawić.
Przez ostatnie pięć lat mieszkałem i pracowałem w Kutnie, w lubianym przez siebie zawodzie. Do Warszawy wróciłem trzy miesiące temu a przyczynił się do tego splot przypadków jaki ostatnio rządził moim życiem. Mój brat Marek dostał mieszkanie na Służewcu, a ja ofertę pracy w salonie forda, na stanowisku kierownika. Mogłem zadomowić się od nowa na starych śmieciach z czego po długim namyśle skorzystałem, lecz nie wiem, czy wychodziło mi to na dobre.
Byłem zmęczony i niewyspany. Dzisiejszą noc spędziłem w szpitalu razem z bratem oczekując na narodziny jego pierworodnego. Byłem przejęty nie mniej niż świeżo upieczony tatuś, więc wziąłem sobie na tę okoliczność trzy dni wolnego. Oczywiście był to tylko pretekst do oderwania się od niemiłych zajęć.
Siedziałem właśnie w fotelu, zagłębiając się w politycznym artykulisku, które nie specjalnie mnie interesowało gdy do pokoju wbiegła Patrycja ściskając w objęciach różowego misia i zaczęła wdrapywać mi się na kolana. Odłożyłem gazetę na stolik i wziąłem ją na ręce. Jednocześnie usłyszałem natarczywy brzęk telefonu.
- Grażyna, odbierz. - krzyknąłem w głąb mieszkania. - Jak do mnie, powiedz że mnie nie ma.
Przez chwile słuchałem jak żona rozmawia z kimś przez telefon i po chwili pojawiła się w drzwiach pokoju.
- Leśniewski chce, żebyś przyjechał do salonu. Podobno nie podpisałeś kilku papierów, które są im potrzebne.
- Do jasnej cholery, czy ja nie mogę mieć wolnej chwili ? - krzyknąłem podrywając się z miejsca i stawiając na podłodze córkę, która patrzyła na mnie wystraszona.
- Wysrać się beze mnie nie mogą ! - miotałem się dalej zakładając pospiesznie kurtkę.
- Tyle razy cię prosiłam, byś przestał kląć przy dziecku. - zirytowała się moim wybuchem Grażyna i zabrała małą do kuchni. Wybiegłem z domu trzasnąwszy drzwiami. Schodząc po schodach słyszałem jeszcze żałosne zawodzenie psa, który jak zwykle ostro protestował przeciwko mojemu wyjściu. Mimowolnie zacisnąłem powieki. Ilekroć bowiem spoglądałem na swoją sunię – małego, nieco skundlonego Yorkshire Terriera, wracałem myślą do przeszłości. Przeszłości, od której próbowałem uciec przez pięć długich lat. Pomimo, że ułożyłem sobie wygodnie życie,miałem kochającą żonę i śliczną córeczkę, to czułem w sobie głęboką pustkę. Zdawałem sobie sprawę, że moje małżeństwo było aktem rozpaczy, a uczucia jakie żywiłem dla Grażyny trudno było nazwać miłością. Było to raczej przywiązanie, ucieczka przed przykrą rzeczywistością. Kochałem ją oczywiście na swój sposób, tak jak kocha się przyjaciółkę, siostrę. Dawała mi wiele czułości i ciepła, ale to nie tego pragnąłem. A może... nie pragnąłem tego od niej.
Czasem zastanawiałem się czy moja żona jest rzeczywiście
nieświadoma tej całej sytuacji. Jeśli tak jednak nie było, to byłem jej winien pełen podziw za odwagę i wytrwałość. Nie każda kobieta zgodziłaby się żyć w cieniu przeszłości swojego męża. Nie miała ze mną łatwego życia, zważywszy na mój trudny charakter. Apodyktyczna strona natury sprawiała, że niechętnie odstępowałem od swoich racji i w ich obronie potrafiłem reagować gwałtowną agresją. Często leżąc w bezsenne noce u boku śpiącej Grażyny, zastanawiałem się, czy mam prawo obciążać ja swoją osobą.
Przez pierwszy okres, po wyjeździe z Warszawy rzuciłem się w wir pracy rozpaczliwie szukając zapomnienia. W miłości żony odnajdywałem cząstkę spokoju. Teraz jednak, wszystko odżyło na nowo...
Zamierzałem wybrać się do starego zakładu pracy, by spotkać się z dawno niewidzianymi kolegami, ale wciąż brakowało mi odwagi. Tam przecież mieszkała Weronika...
Westchnąłem ciężko i wsiadłem do samochodu. Wysłużony
pontiac warknął przyjacielsko. Włączyłem radio. Głos Krystyny Giżowskiej wypełnił wnętrze wozu. Słowa jednej z jej najpiękniejszych i najbardziej znanych piosenek wryły mi się szczególnie mocno. „Nie było ciebie tyle lat”. Nie raz śniłem, że któregoś dnia kobieta mojego życia, stanie w drzwiach równie nagle jak zniknęła.
Wszedłem do salonu. Drzwi za mną uderzyły tak mocno, że szyba zadrżała złowieszczo a Marcin, rozmawiający właśnie z klientem odwrócił się gwałtownie.
Gdzie Rysiek? - zapytałem bez wstępów
W biurze – odparł obojętnie i wrócił do przerwanej rozmowy.
Wpadłem do pokoju. Rysiek siedział niedbale rozparty w zielonym fotelu i ze znudzoną miną przeglądał jakieś dokumenty. Na mój widok podniósł się leniwie zza biurka by się przywitać.
- Dobrze że jesteś. - Rzekł rozwlekle – Nie podpisałeś papierów.
- A nie mogło to poczekać? Musiałeś mnie ściągać z łóżka ? Nie spałem cała noc. - burknąłem.
Wzruszył lekko ramionami.
- Dla mnie to bez różnicy dzisiaj czy jutro, ale był tu Rosada i potrzebuje tego na wczoraj. Mam mu je przywieźć do czternastej. - odparł lakonicznie.
Przebiegłem wzrokiem po druku i postawiłem parafkę na znienawidzonych papierzyskach.
- We czwartek przyjadą nowe wozy, na jeden mamy już klienta. Będziesz?
- No jasne. - odrzekłem i pospiesznie wyszedłem na parking.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Silnik zacharczał cicho i zgasł. Ponowiłem próbę – efekt był ten sam. Irytacja znów zaczęła we mnie narastać z każda chwilą. Wściekły zajrzałem pod maskę. Na szczęście nie było to nic poważnego więc podłubałem chwilkę i wytarłszy ręce w szmatę wyciągniętą spod siedzenia, wsiadłem z powrotem. Tym razem zaskoczył. Nie mogłem jeszcze wracać do domu, bo złość dławiła mi gardło i mógłbym wyładować ją na żonie i córce, a nie chciałem tego. Moja wybuchowość była ostatnio przyczyną wielu kłopotów. Zatrzymałem się w centrum i postanowiłem pospacerować trochę po sklepach dla ukojenia nerwów. Może kupiłbym coś dla małej...