Duch w maszynie. Komóreczka.
Duch w maszynie. Komóreczka.
Podobno takie rzeczy się zdarzają. Raz na kilkadziesiąt, a może kilkaset tysięcy lat. A zatem nie ma co wielce się tym zamartwiać. Nie ma się co specjalnie smucić. Właściwie można na to spojrzeć jak na cud. Cud natury. Choć czy przypadkiem do natury nie jest temu za daleko?! Myśląc racjonalnie, to miło jest słyszeć jak cuda spotykają... innych, a nie nas samych.
***
Pani J., znana i niezbyt lubiana w pewnych kręgach, nieznana i przez to raczej obojętnie odbierana w innych, jechała właśnie swoim ulubionym czyściutkim, lśniącym od nieużywania nowym autem. Z wprawą wynikającą z wielu lat okupionej bólem praktyki sięgnęła swoją jakże szlachetną dłonią do jakże eleganckiej torebki. Dłonią ciężką od wartości dodanej, połyskującej w dziennym świetle jak przepięknie oszlifowany cośtamcośtam karatowy diament. Sięgnęła wydając z uroczo nieskazitelnych ust, pokrytych warstwą wyjątkowo drogich i dobrych kosmetyków, odgłos zbliżony do hmmm. Dźwięk przemykający przez wszystkie wieki i wszystkie kontynenty, a może nawet i wszystkie galaktyki. Niezależny od pogody, języka, czarnych i szarych dziur, a nawet wybuchów supernowej. Wyrosły z jakże prymitywnego hrrr, uszlachetniony przez czas, wzbogacony latami ćwiczeń, doprecyzowany i dookreślony. Wyrażający to COŚ. Sięgnęła po swoją najdroższą komórkę. Tego pieszczoszka, kociaczka, misiaczka. Zabaweczkę-narzędzie, która w cudowny sposób łączyła jej szlachetne ja ze zwykłym, dużo mniej szlachetnym światem. Kiedyś, w czasach które dziś możemy zwać zamierzchłymi, ludziom, prymitywnym jak by na to nie spojrzeć, nie było tak łatwo. Kiedyś, gdy pani chciała nawiązać kontakt z szarą, spękaną taflą rzeczywistości musiała brać do ręki słuchawkę zwykłego aparatu. Dużą, nieporęczną, niezaawansowaną technicznie. Drażniącą jej wysublimowany smak, boleśnie szturchającą palcem jej jakże wrażliwe poczucie estetyki. Musiała słuchać skrzekliwego dry dry dry lub dryń bryń bryń wdzierającego się swoim prymitywnym brzmieniem w pełne niezwykłej wrażliwości zmysły pani J. Teraz, na szczęście, jest już inaczej i palce mogą poczuć miękkość delikatnego futerka kiciusia. Komórka przytuliła się do dłoni chlebodawczyni szepcząc w eter cichutkie, delikatne "mru mru" rozsiewane radośnie na falach kilku GHz. Nieziemsko piękna dłoń delikatnie złapała ją i jakże eleganckim ruchem, wydaje się, że po klasycznej paraboli, uniosła w kierunku oczu. "Połącz mnie... kochana... z panem J." - wypłynęło z przecudnych ust zdecydowane acz łagodne w formie polecenie. "Z przyjemnością" zamruczała komóreczka, a może tak się tylko pani J. zdawało, śląc teraz w eter nie tylko łagodne mru mru, ale i stanowcze i niecierpliwe mry mry i gry bry. Chwila trwała zawieszona w rześkim miejskim powietrzu uszlachetnionym spalinami, dwutlenkiem węgla, ciężkimi choć niewidocznymi gołym okiem atomami metali. Pani J. uniosła komóreczkę do ucha, wydaje się, że też wyjątkowo subtelnego, szlachetnego i do tego jeszcze wyrafinowanego. I tu nastąpił nieoczekiwany, zdumiewający i pełen wykrzykników ciąg dalszy. Coś co rasa ludzka określa mianem horrroru! Zamiast pięknego, męskiego głosu pana J. w delikatne ucho pani J. wdarł się ordynarny, zupełnie nie na miejscu wrzask: "A sama sobie łącz ty trzepnięta lafiryndo!" Jeszcze pani J. nie zdążyła ochłonąć i dojść w pełni do siebie, gdy wściekła komóreczka bez ostrzeżenia zaatakowała jej wypielęgnowane palce. Chrupnęło, trzasnęło, polało się, jak kiedyś komuś łzy, czyście i rzęsiście. Na całe szczęście szlachetnie. Trach i po paznokciach. Tylko krew, niebieska i równie szlachetna jak etylina bezołowiowa wzbogacona domieszką również bezołowiowego rzepaku popłynęła po gęstym i miękkim futerku komórki, kapiąc bezmyślnie na wyjątkowo drogie i jednocześnie wyjątkowo wyrafinowane ubranie całkowicie zaskoczonej pani J.