Dom w górach (miniatura)
Kiedy pierwszy raz wspiąłem się na szczyt Ślęży, a musiało się to stać nie dalej niż 6 lat temu, bo wtedy dopiero odkryłem fatalny pęd do wojaży, jaki zaszczepił mi ojciec, ojcu dziadek, a dziadkowi być może prababka, której, oczywiście, znać nie mogłem, ponieważ moja rodzina rozjeżdżała się nie tylko w szerokich tunelach przestrzeni, ale i czasu, kiedy więc po raz pierwszy zdobyłem ponad 700-metrowy stożek naszego Olimpu, majaczący na zmiennym niebie niczym samotny kruk, pomyślałem, że w zasadzie mógłbym tu zostać na zawsze. Zostać, znaczy oswoić, nie ruszać się ani kilometr dalej, nie męczyć wzroku, który co dnia uparcie oglądałby ten samiutki widok jedynie w odsłonach pór roku. Powiecie, nie bez racji, że są ciekawsze tereny. Powiecie, że czekają bezkresne morza, złote pustynie, jaskinie bez dna. A ja odpowiem wam, iż mogłem urodzić się ślepcem i nigdy nie znać żadnego z tych miejsc. Jakże niewdzięczni jesteście proponując mi obce cuda! Do was zatem kieruję tę myśl: swoich szczytów nie trzeba szukać na dalekich wierzchołkach świata. Nie. Ale… - skoro już szukamy - przyznaję uczciwie, że i mnie marzy się pewnego dnia stanąć na Evereście. Albo na górze Otemanu, na wyspie Bora-Bora, z której rozpościera się niedościgła panorama błękitnej laguny. Jednak pragnienie podróżnika jest nie do poskromienia. Trzeba je karmić bez końca. Dlatego żaden pojedynczy szczyt nie zaspokoi tego, którego domem są góry. Pewnie dlatego z tak wielką chęcią chciałbym posiąść nieziemski masyw, jaki złożył się na genialny obraz najwierniejszego portrecisty gór – Caspara Friedricha: Wędrowiec nad morzem mgieł. Jak cudownie byłoby wdrapać się na przepiękne Lilienstein w Górach Połabskich, mające w sobie coś z teksańskiego El Capitana, lecz bardziej przyjazne, łagodniejsze, choć równie tajemnicze, a potem zejść na fikuśne skały w pobliżu Rathen; później wspiąć się na bliźniaka Lilienstein, Kamienny Krąg, przypominający wesoły pompon na gigantycznym birecie, stamtąd zaś udać się w Góry Łużyckie, na Studzieniec, bądź na ogromny stożek Rosenbergu, które do dziś pozostają największymi zagadkami Friedricha. Nikt bowiem dotąd nie odcyfrował, jaki szczyt kryje się po lewej stronie jego malowidła. Podróż śladami romantycznego malarza chciałbym zakończyć w miejscu, z którego tytułowy wędrowiec patrzy przed siebie – na grupie stoliwa górskiego, Korony Cesarskiej (Kaiserkrone). Tam już tylko kontemplować, jak i dlaczego niemiecki (mistyk?) artysta połączył wszystkie te regiony Czech i Niemiec w jedną opowieść; jak złączył wszystkie te punkty i wzniesienia w jedno pasmo; jak, wreszcie, zespolił z nimi spokojną i dumną duszę podróżnika po morzu chmur. Wędrowca, którego boskie doświadczenie – świadomie lub nie – chciałby przez chwilę dzielić każdy. Tak… Tam właśnie chciałbym pojechać. Bo jedyny dom podróżnika znajduje się właśnie tam, gdzie był i dokąd nie wraca inaczej niż sercem. A dlaczego góry?, zapytacie może. Dlatego, bo jak pisał mistrz Balzak: urodziliśmy się po to, aby zdążać do nieba. Ta droga z gór wydaje się najkrótsza.