Deszcz
Zupełnie niepotrzebnie.
Dookoła przeprawy igliwie było usłane ciałami. Większość z nich, tylko w niegdyś białych, teraz pobrudzonych rdzą przeszywanicach musiało być poległymi strażnikami. Na watowanych pancerzach wykwitły krwawe ślady. Dwa inne trupy, sądząc po wysoko podgolonych fryzurach i zniszczonym odzieniu, były ziemskimi skorupami zbójców. Nigdzie nie było nadającej się do użycia broni, tylko kilka połamanych pik
i karygodnej jakości toporków potwierdzało podejrzenia wędrowca. Napad.
Uśmiechnął się paskudnie. To mogło oznaczać, że cel jego wyprawy znajduje się niedaleko. Zeskoczył z wierzchowca, podszedł do jednego z trupów. Dotknął śmiertelnej rany. Czerwona krew, ostygła już, nie skrzepła jeszcze. Wciąż ma szanse. Odwrócił się na pięcie, chciał wrócić do Karotki, puścić się galopem przed siebie, za rzekę. Ale usłyszał za sobą jęk. Zerwał się gwałtownie, wykonując mieczem zapobiegawcze cięcie.
Stal nie napotkała oporu, klinga ze świstem rozdarła powietrze. Tuż przy drzwiach do środka budynku, pod który o dziwo nie podłożono ognia, wpółleżał oparty o ścianę jak szmaciana lalka jeden ze strażników. Nie zauważył go wcześniej, zajęty ogarnięciem potyczki. W kilku błyskawicznych krokach znalazł się przy nim.
Spod misiurki wystawały w nieładzie ciemne włosy, zlepione w strąki, przyklejone do czoła, umazanego krwią. Na znajomych rysach twarzy, pod prawym okiem widniał świerzy krwiak, z dolnej wargi sączyła się czerwona strużka. Oddychał ciężko, charcząc. Wędrowiec opuścił miecz. Z niedowierzaniem bardziej stwierdził niż zapytał. – Dentysta? Co ty tutaj robisz?! – Głos miał niski, mrukliwy. Słowa wypowiadał szybko, przywodziły na myśl uderzenia topora w pień. Tamten odpowiedział niespiesznie, bardzo niewyraźnie. – Siedzę, nie widać? Pomóż mi wstać chociaż... Cholera jasna, uważaj, chyba żebro mam złamane. – Zaszeleściła metalicznie kolczuga, kiedy przybysz próbował postawić go na nogi. Nic z tego, człowiek zwany Dentystą był zbyt słaby, ciągnął dalej. – Zaciągnąłem się, nie wiem sam już po co... Potem ci opowiem, Verik. Musimy stąd wiać. Niedaleko jest wieś... Musimy się tam dostać... Znają mnie tam, pomogą... Weź, weź moją Bijkę... – Po tych słowach głowa opadła mu na pierś. Oddychał, więc żył.
Oparł ostrożnie rannego żołdaka o ścianę budynku, po czym wlazł do środka. Tutaj słodkawa woń posoki była znacznie mniej natarczywa. Bez problemu znalazł przedmiot o którym mówił znajomy.
Pomieszczenie było niewielkie, oświetlone kilkoma kagankami. Przy ścianie, bezładnie, po lewo od drzwi leżały świerze zwłoki – dwóch napastników z rozbitymi głowami. Tuż obok drugiego z nich leżało samo narzędzie. Verik podniósł je, przyjemnie zaciążyło w dłoni, walcowaty uchwyt leżał idealnie, nawet
w niewprawnej do walki takim orężem broni. Pokiwał głową, złośliwy uśmiech pojawił się na jego twarzy.