Czyściec cz. 4
Któregoś wieczoru przed wejściem na imprezę dostałam od nich LSD. Nie próbowałam tego nigdy wcześniej. Dla mnie zioło i hasz były bezpieczne, lekkie, naturalne, ale przed chemią miałam opory. Aż do tamtego dnia. Bo przecież oni uważali, że dopiero kiedy spróbuję kwasu mogę powiedzieć, że imprezowałam całą sobą. Teraz przyznam z żalem, że nawet nie musieli mnie długo namawiać, ale wtedy nie żałowałam. Świat stał się dla mnie jedną wielką kolorową bajką. To było naprawdę coś niezwykłego - oddychałam kolorami, dosłownie czułam smak dźwięków i wszystko było wyraźniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Od tego momentu chyba już zupełnie przestałam kontrolować co dzieje się z moim życiem. To już nie był wjazd na rondo. Od tego momentu nie poszłam już nigdzie dalej. To było samo rondo. I ja na nim zataczająca kółka z prędkością 200km/h.
Pokochałam LSD, i jeszcze bardziej uzależniłam się od towarzyszy, przewodników moich nieziemskich podróży. Podczas następnych tygodni odkrywałam nowy nieznany mi świat. Byłam poza czasem, chwilami doświadczałam niemalże nirwany. Właśnie wtedy chyba zaczęły się też pojawiać w mojej głowie te przeczucia, o których wspominałam na początku. Pamiętam jak bardzo przestraszyłam się, kiedy w jakimś złym tripie rudy kot śmiał się ze mnie, że mam tylko jedno życie, a on aż siedem. Potem z okazji urodzin spotkałam przyjaciółkę z ogólniaka, która próbowała przy piwie wmówić mi, że bawię się w coś bardzo niebezpiecznego, że to się może źle skończyć. Gdybym jej wtedy posłuchała, zamiast parsknąć śmiechem może kolejny dzień nie był by dniem mojego końca.
Impreza urodzinowa zaczęła się po 23. Drinki, drinki, toasty, drinki, trochę zioła. Na koniec części oficjalnej każdy dostał swoją porcję kwasu i poszliśmy się bawić. Kiedyś taka impreza byłaby dla mnie czymś tak godnym uwagi i niezwykłym, że rozwodziłabym się nad każdym jej szczegółem wracając do niej pamięcią. Ale wtedy była już dla mnie swego rodzaju codziennością. Odwiedziliśmy kilka klubów bawiąc się do rana. Było fajnie, ale już nie tak niesamowicie jak bywało na początku.
Żeby wrócić z centrum do swojego mieszkania musiałam przejść przez łączący dwa brzegi Wisły most. Kilka osób szło w moją stronę, z resztą pożegnaliśmy się na najbliższym przystanku. Było koło 5. Szare jeszcze niebo nad miastem, puste ulice, deszcz, który właśnie zaczynał kropić - to wszystko wydawało nam się wręcz bosko piękne. A dodatkowo spotęgowane jeszcze przez krążące między naszymi neuronami resztki LSD. Nie potrafię oddać tego słowami i nie sądzę, żeby ktoś, kto nie brał nigdy kwasu mógł zrozumieć o jakim dokładnie stanie mówię, ale czułam, że mówi do mnie Bóg. Wszyscy, którzy byli wtedy ze mną mogliby potwierdzić, że był to wyjątkowo silny i przekonujący trip. Wierzyć to znaczy chodzić po wodzie. Wierzysz? – usłyszałam w pewnym momencie mojej ekstazy. Nie wiem tylko już teraz czy od Boga, czy od kogoś ze stojących przy mnie moich nowych przyjaciół. Nie wiem i nigdy się już tego nie dowiem. Bo uwierzyłam.
***
Przeszłam dr