część szósta
III – Defekt motyla
(Spóźniając się za Godotem)
- Ogłasza się amnestię. – echo komunikatu, który rozległ się z więziennego megafonu od rana drży mu z niedowierzaniem w głowie, po której przechadza się od wczoraj pytanie sędziego wciśnięte między zeznania oskarżonego a wyrok skazujący
- …i postanowiliście pozbawić się życia?
- Amnestia. Stojąc w tym nieokreślonym miejscu pytam o sens istnienia. Godot pewnie spytałby w odpowiedzi „gdzież się schować przed ciemnością?”, i spyta, bo wierzę, że on żyje. – przemijając w nieokreślonym czasie, który nas ogranicza do umierania uparcie pyta o to samo. - Przepraszam, jest pan Godot? Podobno on wcale nie umarł? Zastałem pana Godota?
- Był wczoraj, podobno szczęśliwy. Był, ale sobie już poszedł. - Biorąc pod uwagę, że ten tubylec może być ostatnim umiejącym się dogadać w naszym języku Gesmo postanowił dowiedzieć się:
- Gdzie, którędy, po co?
- Podobno udał się za wzgórza po skarb – wyruszając przed siebie usłyszał jeszcze za plecami życzliwe dane nawigacyjne – ale nie trudno go dostrzec, towarzyszy mu coraz większy tłum, który wokół siebie gromadzi – na które odpowiedział pozdrawiającym gestem ręki.
- Godot? Godot? – inny cudzoziemiec z ekwipunkiem dziennikarskim zdawał się upewniać czy mają z Gesmo wspólny cel.
- Tak, Godot, Godot. Gdzie to jest? Nie rozumiesz? – nasz bohater zdawał się potwierdzać swoją tożsamość ponad barierą językową, ale nieświadom tego coraz bardziej się niecierpliwił, ojczysty język niosący upragnioną wskazówkę podniósł go nieco na duchu.
- Tam, tam poszli, pytali o Pana już parę razy. – „Kto by pomyślał, że jakaś zgraja obwoła go panem”, Gesmo dziwił się w duchu, ale to tylko wzmagało chęć spotkania, podziękował więc i czym prędzej ruszył ku przeznaczeniu - Panie Godot, niech pan zaczeka. – rozejrzawszy się ukradkiem Gesmo uświadomił sobie, że chodzi o niego, którego jakby z braku innych kandydatów w kilkusetmetrowym promieniu kotliny wzięto za Godota.
- Nie, nie… – wzbraniał się z łamanym uśmiechem – Ja do niego, to nie ja, ja-nie-Godot – plastycznie przekonywał cudzoziemca – tylko pytałem, gdzie udało się zbiegowisko – tłumaczył nieporozumienie rodakowi, który dawał oznaki wyrozumiałości i puszczając oko zdawał się przyzwalać Godotowi na odejście bez niepożądanej asysty paparazzich z nadzieją na wyłączność ubierając to wszystko w dziwnie niezręczne zdania.
- Słowo daję, jak dwie krople wody. Pan jest może jego bratem, sobowtórem? – Bez jednoznacznej odpowiedzi udał się na szczyt, skąd widok był wspaniały, lecz pozbawiony kolorów i oddechu, które z pewnością zawłaszczył Godot.
Stanął na krawędzi życia, które przebiega mu przed oczami. Czy widzi jedynie migawkowe wspomnienia, czy też to, co było przed nim, co mogło się zdarzyć? W tym stanie chwilowego zawieszenia spisywał w swej książce siebie dotychczasowego na straty, a siebie nowego kreował, twierdząc, że to, czy wszystek już umarł zależy od tego, czy cały zdążył się narodzić.
(Pakt z samotnością)
Gdy tak siedział i dumał na szczycie spiralnej Wieży Babel przeprowadzającej odwiert – nie wiedzieć już – w pustce czy w jego głowie, na nieuchwytnym planie równoległym mijało się z prawdą życie Gesmo oczekującego pod zbiorowym okiem wszystkich odcieni szarości na swą modelkę. Przyszła, to koleżanka z klasy, która lubi pozować, jest zamożna, zamężna, kochanków niż ja ma pewnie stokroć jurniejszych, Murzynów, ale spać od czasu do czasu z artystą, taka przyprawa, subtelna cząstka sumy, którą nazwiemy umownie osobowością, niebanalne szczegóły, przyzwyczajasz się, ale nie nudzisz, uzależniasz się, ale to nałóg wyzbyty rutyny, jak stare dobre małżeństwo, dlaczego nie automałżeństwo? Nie palę, nie piję za dużo, choć czarnobiałej taśmie dobrze by zrobił papieros, ale jest kawa, też dobry rekwizyt, rysunki, książki, Komeda, zdjęcia, Staszek Staszewski, wspomnienia, tego, co przeżyłeś nikt ci nie odbierze, ale tego, co minęło, co straciłeś nikt ci też nie odda, ciemnia, autoportret z kochanką, flamenco, gra spojrzeń i rąk, choć nie są to pielęgnujące dłonie miłości, z prostopadłościanu magicznego płynu niczym Kallipygos z morskich pian wyzwala się nimfa, fotografia, pocałunki nocy pochłaniane przez stukot kamery, a może pociągu, Bartok, ekstaza, noc stworzona w środku dnia przez kochanków dla ich pożądania, ciemność, przez którą kolory próbują niepostrzeżenie wtargnąć w domysły, kochankowie przepchnąwszy się przez niecierpliwy półmrok poczekalni opuszczają gabinet zabiegowy i stawiają wyzwanie słońcu, dotkliwie raniącemu spojrzenia zza zasieku klonowych liści, ona jak zwykle wrzuca zdjęcia do pierwszego kosza na śmieci, stukot obcasów rozchodzi się w zgiełku przedmieścia, on udaje się na spacer, szelest czarnobiałej taśmy, drzewo i niebo, równina i gotyk, kotwice latawców szukające punktu zaczepienia w bezchmurnej toni, szum wiatru, wodospad czarnobiałej taśmy zagłuszający śmiech dzieci, czarnobiały świat jest niejako oderwaniem od natury, jej barw, by ich nie przekłamywać, a tworzyć w ich obrębie, w fikcji nie ma miejsca na kłamstwo, w sztuce równanie tych dwóch powinno być sprzeczne, Acheiropoietos z artefaktem wojują w milczeniu pomiędzy muzycznymi igrzyskami o dominację w krajobrazie komnaty, martwe sonety, w chwili ciszy domysł karalucha, tykanie zegara, jakby taśma zwolniła albo zrzuciła z siebie hałasujący ładunek, by nasłuchiwać ciszy, czas przyspiesza, tyknięcia-kapnięcia zlewają się w strumień i wypełniają wannę, ogarnia swe odbicie z niepewności zamglonego lustra, nagość, ujęcia podwodne, czasem to przechodziło przeze mnie we śnie, w takim śnie nadzieja jest królową rozsądku, a chemiczny odlot jest niemożliwy, zmysłowo odczuwalne, jako podmuch światła czy mgły, spokój, ale nie leniwy odpoczynek, przyjemność, ale nie płciowy orgazm, obywało się bez łez, więc nie epifania, ale zapewne coś bardzo jej bliskiego – przenikliwe i kojące, a to i tak nijak ma się to do tego, że dzień pochmurny jest z zasady dniem ponurym, niezależnie od wesołej wybujałości obłoków – i tak jak w tym wszystkim z nieśmiałych uśmieszków szczelin międzychmurnych wyrasta absurd tęczy na czarnobiałej taśmie, tak pokrojenie pustymi kartkami prawdopodobieństwa duszy daje efekt pod roboczym tytułem: „Pracy, chleba, sprawiedliwości...”, co po węgiersku zabrzmi tyleż dźwięcznie, co: „Wina, kobiet, muzyki...”, przy czym zasługa pomylonego faktu słońca jest niepodważalna niczym smutny domysł, że szczęśliwy, kto jeszcze ma łaskotki... Gdy zbyt głęboko się nurkuje nadmiar kawy wylewa się nosem, światło chowa się pod powieki, wraca załamane i rozproszone, bo samemu nie można się połaskotać. Ujęcie barwne. Kolory wyrzucają topielca na brzeg wystygłej w czerwień ciemności, a szarość zabiera ze sobą wizję artysty idącego na łatwiznę samotności. Cięcie, przecież miał emigrować, by zarobić i zainwestować w swój sukces. Zmiana planu, kamera.