Czekolada
Lepkimi od czekolady, pulchnymi łapkami obdzierała prezenty ze skóry. Mięła pobrudzony papier w kulkę i wyrzucała za siebie. To samo działo się z prezentami, z tym że jeszcze potrząsała nimi za uchem. Nie było w tym radości. Dziewczynka trzęsła się, zbyt zajęta swoim przerażeniem, żeby płakać. Siedziała na piętach, na skraju miękkiego czerwonego dywanu i co jakiś czas nurkowała pod wielkim pachnącym świerkiem. Drzewko każdorazowo pobrzdąkiwało bałwanami z srebrnym brokatem i drapało ją w plecy. Wtedy Ewa drapała, tym co trzymała w dłoniach, białe renifery na czerwonej piżamie.
W kominku płonął ogień. Zapalano go tylko raz w roku, w ten szczególny, wyczekiwany przez wszystkich dzień. Zwykle robił to tata, teraz ogień płonął bez niego i zapewne wbrew niemu. Tata był obecny w myślach osób siedzących przy kominku, choć każda z nich chętnie wskoczyłaby w płomienie, żeby i z tego miejsca się go pozbyć. Ale to by nie pomogło.
Na miękkim czerwonym dywanie ustawiono stolik. Z drogiego, pachnącego, ciemnego drewna. Pasował do skórzanych kanap i lustra w złotej ramie w którym przegląda się Ewa. Jest wystarczająco wielkie by dziewczynka zmieściła się cała, a nawet z tym co trzyma w dłoniach.
W kominku płonął ogień, a od popękanych brudnych ścian odbijał się głuchy dźwięk dzwonka. Kobieta obudziła się z otępienia, ale wciąż nie myślała. Podeszła do drzwi i otworzyła je.
Otworzyła buzię by wcisnąć kolejną pralinkę. Aksamitną, słodką, przynoszącą ulgę do czasu swojego całkowitego rozpuszczenia. Wtedy sięga ciepłą, drżącą rączką po kolejną. Ewa odwraca główkę (a jej czarne włoski podskakują na ramionach) gdy z zegara wychodzi miniaturowy anioł. Wyjdzie jeszcze jedenaście razy i zdziwione dziecko nie doliczy do trzynastu.
Upada z twarzą w dłoniach. Z pomiędzy rozciapirzoncyh palców wpływa jej stróżka żywej, jasno czerwonej krwi. Skoro tak, to nie potrwa długo. Formułuje z ulgą swą pierwszą myśl dzisiejszego dnia. Nie broni się ani nie krzyczy. Nie wini, że otworzyła drzwi. Myśli tylko spokojnie, prawie niczego nie czując, żeby dzieci się znów nie schowały. Bo jeśli się schowają, to zanim to zrobi, będzie musiał je z tej kryjówki wyciągnąć. A lepiej żeby to nie potrwało długo.
Anioł chowa się i Ewa jest sama. Ostatni prezent. Szklane bałwany patrzą na nią z dezaprobatą i kołysząc się pałają ze złości rudym blaskiem kominkowego ognia. Ewa jest sama. Nurkuje tak głęboko jak tylko może. Dosięga wstążki prezentu, przyciąga go i przygniatając kolanami przyciska do miękkiego brzucha. Robi jej się niedobrze. Tu jest zupełnie ciemno.
Nikt się nie chowa, bo każdy wie co będzie. Nikt nie postępuje wbrew instynktowi, każdy z nim, chcąc by wszystko odbyło się możliwie najszybciej. Patrzyli na rodzeństwo a widzieli siebie. Patrzyli na samych siebie, jak wili się na podłodze i znikali lub po prostu gdzieś odchodzili. Jak mgła z upływem dnia, kiedy wreszcie usłucha indiańskiego kapłana, bębniarza w transie, dziko walącego pięściami w swe bębny.
Ewa zrywa w półmroku papier. Jej palce zostawiają ciemnobrązowe, mokre ślady. Mruga w ciemności oczami, ale dalej ledwo co widzi. Musi wyjść spod jodły. Musi doczołgać się do kominka, by móc w świetle zobaczyć co trzyma.