Z historii młodego wichrzyciela
Pokój pozostał w ruinie. W oknie ziała poszarpana wyrwa. W małej, drewnianej szafce brakowało szufladki. Ta znalazła się w kominku z kupą innych przedmiotów podręcznych, papierów i ze strzępami obrazu, wiszącego dotychczas nad łóżkiem. Wszystko spalało się teraz w niespokojnym, jaskrawoczerwonym płomieniu kominka. Z kolumienki przy ganku, zwisał bezwładnie urwany sznur, do którego zapewne wcześniej mocowana była końska uprząż. Dalej, głębokie, rozstrzelone po ścieżce ślady znaczyły drogę, która prędko zbaczała na przełaj, w łąki, w las, a kończyła się obok starej, wysokiej wieży alchemicznej, zbudowanej z czerwonej cegły. Lecz i ona pozostawała opuszczona. Drzwi były nienaturalnie rozchylone na zewnątrz – zawiasy zostały wykrzywione, a obok klamki brzydki ślad znaczyła obszerna szczerba od uderzenia ciężką podeszwą. Na jednym z półpięter w ścianie znalazło się wgłębienie i ślad krwi. Wreszcie w okrągłej komnatce znajdowało się łóżko w stanie wołającym o litość, z wymiętym prześcieradłem, wykręconym kocem, zwisającym połowicznie na ziemię i wywróconą karafką złotego trunku, który znaczył się teraz ciemną plamą na kraciastym kocu. Odciski stóp wyróżniające się na grubej powierzchni kurzu, zalegającego podłogę, jasno określały, że sprawca tej wichury szukał tutaj ukojenia – najpierw we flakonach z tajemniczymi miksturami i wywarami nie mieszczącymi się na stole. Gdy jednak te nie przyniosły spodziewanej ulgi, zmiótł ich czwartą część na ziemię, otworzył okno i padł na łóżko. Stan pościeli z kolei oznaczał, że i snu znaleźć nie mógł, choć się rumem wspomagał. Musiał zatem wybiec na zewnątrz, wcześniej z furią traktując drzwi wejściowe.
- Daj już Pan spokój! Ledwie łeb od lady podnosisz! – Karczmarz poklepał po ramieniu indywiduum, którego głowa, nakryta kapturem, leżała na przedramieniu przy kontuarze. Drgające palce popychały właśnie do krawędzi kilka ubłoconych miedziaków. Grzbiet unosił się ciężko, ale na słowa oberżysty uniosła się i cała sylwetka, a w oczy zajrzały jakoby dwa, jarzące się, błękitne płomienie. Dłoń, trupioblada, pogrążona w konwulsjach jak u starca, znalazła nagle tyle siły i energii, by z wystarczającą gwałtownością przydusić gospodarza, rwąc go za kołnierz.
- To Ty? Ha! Toś jest tym, którego Pann…eghh…puszczej! - stęknął, kiedy szczupłe palce oplotły się wokół szyi. Na koszuli pozostała plamka krwi, z krwawiącej dłoni. Odskoczył od ponurego zakapiora i rzucił szmatkę na stół. Wstrzymał podchodzącego strażnika gestem.
- Czekaj! Ja go znam. Jeszcze nam tu karczmę rozniesie… - po czym przeszedł na zaplecze, wracając zaraz z wysoką, wąską butelką wódki następnie przelewając ją do kieliszka. Wtedy drzwi rozwarły się z łoskotem i do oberży wpadł zdyszany młodzieniec, przecierając spocone, osmolone czoło i roznosząc po wnętrzu silny zapach dymu. - Ojciec! Zajazd matce palą!
Gdzieś hen, w stronę gór, do pogrążonego w półmroku, tłocznego wnętrza zajazdu wparowała nagle wesoła kompania. Wszyscy mieli na sobie półkożuszki oszyte szarym suknem, wysokie buty, a część i kapuzy, spod których błyskały uśmieszki swawolne.
- Ej! Wina i uciech, bo zacni goście przybywają! - zakrzyknął pierwszy, równie barczysty jak pozostali mężczyzna, po czym zaczęli odpędzać elfów i gnomy grających w karty przy jednym z szerszych stołów pod oknem.
- Spokój mi tu dzisiaj! Ani się ważyć rozrób! - rozległ się nadzwyczaj donośny i gruby, kobiecy głos od baru. Odpowiedziały mu tylko rubaszne, pogardliwe śmiechy i po chwili gwar się rozległ w karczmie jeszcze głośniejszy niż dotąd – bo oto część z dwunastu, którzy się teraz pojawili bez pard