Czas pojednania
e płatki śniegu. Choinka połyskiwała na korytarzu, kiedy weszliśmy do siedziby stróżów prawa.
Policjanci poczęstowali nas gorącą czekoladą. Ich słowa z trudem do mnie docierały. Gdy siedziałem na przeciwko sierżanta, Robert mocno trzymał mnie za rękę i był tak samo siny jak ja.
PAŃSKA DATA URODZENIA? MIEJSCE? KIEDY OSTATNIO WIDZIAŁ SIĘ PAN Z RODZICAMI? JAKIE UTRZYMYWALIŚCIE PAŃSTWO STOSUNKI? DLACZEGO? KIEDY UMARŁA PAŃSKA BABCIA? CO ZOSTAWIŁA W SPADKU? ILE? KOMU?
Wszystko zlewało mi się w jedno. Nie miałem siły nawet się oburzyć. I wreszcie padło najbardziej oczekiwane: GDZIE PAN BYŁ W DNIU WCZORAJSZYM POMIĘDZY GODZINĄ PIĘTNASTĄ TRZYDZIEŚCI A SZACUNKOWO DRUGĄ W NOCY? KTO MOŻE POTWIERDZIĆ...? Bla bla bla...
- Leczył się pan psychiatrycznie? Ile czasu? Na co? Halo? Panie Ludwiku, słyszy mnie pan?
Nie za bardzo go słyszałem. Słyszałem za to masę innych rzeczy. Jak bywa w momentach skrajnego stresu, głowę wypełnił mi zgiełk. Wpatrywałem się w oczy Roberta. Były teraz świecące niczym radioaktywne odpady.
- Ty ty... – wycharczałem. – A ja ci zaufałem... wpuściłem pod swój dach...
- Panie Ludwiku... ?
- Ty... powinienem dawno się domyśleć!
Kwiczał, gdy, nie bacząc na policjantów, chwyciłem go za gardło.
- Zrobi pan sobie krzywdę! Trzymajcie go!
Jeden krzyknął, ale inny w tym czasie już zaczął mnie odciągać. Zamrugałem. Z amoku wyrwał mnie głośny trzask tłuczonego szkła. Dłonie miałem pokrwawione. Po lustrze fenickim na ścianie została szczerząca się kpiąco odłamkami dziura. Jestem pewien, że kpiąco.
- Gdzie ja jestem?
Pukanie do drzwi. Wszedł posterunkowy.
- Panie sierżancie, mamy te akta z ubiegłego roku, o jakie pan prosił.
WESOŁYCH ŚWIĄT.