Czas pojednania
Jingle bells, jingle bells, jingle all the way...
PRACOWNIK FIRMY SOLID PROSZONY JEST DO DZIAŁU OBSŁUGI KLIENTA. PRACOWNIK FIRMY SOLID...
Jingle bells...
Kiedyś się pozabijam o te wszystkie poroża, uprzęże i worki. Co oni sobie, do kurwy nędzy wyobrażają?! Na zegarku mam dopiero ósmą trzydzieści dwie, co znaczy, że robotę kończę dopiero za półtorej godziny. Co w praktyce oznacza, że nie wyjdę stąd wcześniej, niż o wpół do jedenastej. Nikt nam, oczywiście nie płaci za te wszystkie nadgodziny w magazynie. No bo przecież my jesteśmy kasjerami, nie mamy w zakresie pracy rozkładania towaru. Takie to wszystko lukrowane, jak, z grubsza, stuletnie pierniki, „Z Naszej Piekarni”, które musieliśmy, w ramach zadań dodatkowych, reaktywować wczoraj. Jest jedna, jedyna dobra cecha zaharowywania się tu na śmierć. Raczej powinienem nazwać to ironią losu. Na dziale herbat poznałem kogoś, kto daje mi wsparcie w trudnych chwilach. Cholera! Znowu mi to gówno spadło na łeb! Na razie kończę rozmyślania.
WYBIŁA GODZINA DWUDZIESTA DRUGA PIĘTNAŚCIE. CENTRUM HANDLOWE TOMASZA ZANA ZAMYKA SWOJE PODWOJE. OSTATNICH KLIENTÓW PROSIMY O KIEROWANIE SIĘ W STRONĘ KAS. DZIĘKUJEMY I ZAPRASZAMY PONOWNIE.
Nareszcie. Niesamowite; przetrzymali nas tylko piętnaście minut dłużej.
Umówiliśmy się w naszym ulubionym pubie, gdzie możemy czuć się swobodnie. Bez tych idiotycznych święto mikołajowych klimatów bombardujących zewsząd. Jeszcze tylko szybki prysznic i będę mógł ruszyć na miasto.
Brama Krakowska, jak zwykle pięknie oświetlona, zachęca do odwiedzenia Starego Miasta. Mieszkam tu odkąd skończyłem pięć lat i zawsze z takim samym zachwytem chłonę to miasto, jego niepowtarzalny klimat. Niektórym wydaje się ono wrogie, ja mam jednak na to receptę – nie wychylaj się, to ci, których się boisz, nawet cię nie zauważą. Chłopak na oko w moim wieku grał w bramie „Other Side” Red Hotów. Nienawidzę ich. Rzuciłem mu piątaka, chociażby za to, że nie było to kolejne Jingle Bells. Chowając skostniałe ręce do kieszeni, przyspieszyłem, by skręcić w drugą uliczkę po lewej. „Czterech Pokoi” nie widać z ulicy Grodzkiej. Trzeba zboczyć w kierunku Noworybnej i odwrócić się wstecz. Wtedy stajemy dokładnie naprzeciwko pubu. Oczywiście można dostać się tam na różne sposoby, ale ja preferuję jak najprostsze drogi, łudząc się, że są one najbezpieczniejsze. Przekroczyłem próg. Zawsze czuję się tu jak u siebie, miejsce ma dosyć kameralną atmosferę, pewnie przez oddzielne pomieszczenia, z których się składa. Podoba mi się tu praktycznie wszystko – od staromodnych pasiastych tapet po muzykę i ceny trunków. Minąłem dwa pierwsze pokoje i udałem się do naszego ulubionego, tam, gdzie sączy się wątłe światło lamp naftowych i można się poczuć jak w składziku ze starymi radioodbiornikami. Ktoś już tam na mnie czekał.
Uściskawszy się na powitanie, opadliśmy na fotele.
- Zamówiłem dla nas grzańce – powiedziałem. Wiem, że Robert lubi wszystko, co korzenne.
- Uhm...
Nigdy go nie naciskam. Mówi tylko, kiedy naprawdę chce. Podejrzewam, że ciągle nie może się połapać w swojej sytuacji.
- Wiesz co, Lu? Ja tu nie pasuję. Zawsze chciałem mieszkać w Nowym Jorku.
Popatrzyłem mu w oczy. Długo. Wystarczająco, by wyłapać pierwsze oznaki nostalgii.
- Wiem, mój drogi, wiem. Ale jeszcze tyle przed nami... A póki co, nasz pierwszy quest: zabić ducha świąt. Uśmiechnąłem się. – Potem już ze wszystkim będzie łatwiej.
Popijaliśmy długą chwilę w milczeniu. Obaj lubimy kontemplować niepowtarzalne momenty, jakby były smacznymi kąskami czekającymi tylko na nas. Możemy spędzić ze sobą dużo czasu, rozumiejąc się między myślami.
- To nasza trzymiesięcznica, o ile mogę ta