Cmentarna obscura
Nie wiem, gdzie się znajdują nasi drodzy zmarli,
ale wiem, gdzie ich nie ma: w grobie!
Christian Friedrich Hebbel
Zacznijmy niczym w reportażu, jak w solidnej i ściśle doczesnej relacji – czemu bowiem mielibyśmy traktować ten temat niezwyczajnie czy też nieżyciowo? Wszak zejście jest najbardziej życiową z życiowych spraw. A to historia podobna do wszystkich już kiedyś opowiedzianych, i jak na podobne opowieści przystało, tak samo inna: z początkiem, jądrem, i co najbardziej intrygujące – z końcem, bo właściwie to z nie-do-końcem…
Oto jej bohaterowie: Norbert, krzyżówka wielkiego wzrostu i nie mniejszego bebechu, oraz równie wysoki, lecz zupełnie nitkowaty Tomek – dwójka studentów z Wrocławia spacerujących nocami po cmentarzach miejskich; najchętniej po Grabiszyńskim bądź Osobowickim: jedynych w mieście tak ogromnych ośrodkach medialnych między żywymi a zmarłymi, wyglądających na dwa nieprzeniknione komunikaty mogące skorzystać któregoś dnia z mocy swojego przekazu, by łaskawie wyjawić skrywaną przez nie tajemnicę bytu.
Z początku szczególnie mnie to nie zajmowało. Ba, uznawałem takie upodobania za prawie naturalne: para gejów znajduje prywatną oazę tam, gdzie świętość i nadzwyczajność w mistyczny, a przede wszystkim w nienaruszalny sposób zaprowadzają tolerancję i równość. Dopiero po kilku miesiącach do mojej głowy zaczęły dobijać się pytajniki. Co, u diabła, może dziać się w nekropolis? Lastryko porasta bluszcz i zapomnienie, a zwłoki zjadają podziemne, mikroskopijne żyjątka. To – smutne – wszystko.
Oba centra wiecznego spoczynku wyglądają zresztą dość podobnie. Ciemne, asfaltowe alejki komasują sąsiadujące ze sobą pola umarłych. Ot, ciche mieszkanko śmierci, jakby powiedziała Hoffmanowa.
Panuje ziemski porządek. Plan architektoniczny skonstruowany w taki sposób, jakby autor znał schemat odchodzenia. Precyzyjne, cykliczne spacje pomiędzy pomnikami. Szachownica wysepek z marmuru na nieruchomym morzu pustki. Patrząc przed siebie – przytłaczająca perspektywa asymptoty, nieuchronność powrotu do macierzy; patrząc z góry – linie, linie, linie. Kwadratowe życie, prostokątna śmierć. Porządek króluje, a całość spowija mgła sekretu, mgła, którą można zobaczyć jeszcze daleko przed bramami. Ujrzysz ją nie tylko za sprawą wzroku czy jakichkolwiek biologicznych instrumentów poznania. Tu piękno żyje w symbiozie z grozą, z lękiem i pamięcią; tutaj spotykają się, tutaj trwają wspólnie. W jednym, promieniującym punkcie.
Można się lękać, można się nie bać, i można oszukiwać się. Można wreszcie poczuć się dziwnie. Właściwie, jakbyśmy wchodząc na teren cmentarzyska, bez czucia lądowali pośrodku groteskowej gry w karty – Bożego rozdania, którego wynik jest z reguły przesądzony. Jak zresztą inaczej czuć się w miejscu, co więcej wie od nas?
Pewnej pamiętnej sierpniowej nocy śledziłem zakochanych podczas jednego z ich werterowskich spacerów. Znałem dobrze Norbiego i wiedziałem, kiedy rusza z chłopakiem na nocne wędrówki po Grabiszynku. Z jakichś względów przypadł im bardziej do gustu, bo na Osobowickim, cóż, niech to trąci oczywistością, ale nocą nie spotkasz tam żywej duszy. Amatorzy grobowych przechadzek preferują Grabiszyn.
Ubrani tak, jak można by oczekiwać od dwudziestoparolatków, weszli, a za nimi – niepostrzeżenie – ja. Z lewej strony przywitało nas kilkugodzinne niemowlę, które ani razu nie miało okazji poznać dłoni własnej matki, z prawej zaś jakiś profesor fizyki, który nigdy więcej nie obliczy już nawet przyspieszenia grawitacyjnego. Uspokajałem się, nerwowo powtarzając: jesteś w parku, to tylko park. Chłopcy – teraz tylko dwa czarne oddalające się bez pamięci punkty, które tropiłem w mroku, zdawali się nie doznawać tego typu lęku. Idąc dalej stawałem przy niektórych nagrobkach z natrętną salwą pytań w głowie: czy to jeszcze ludzie, czy też bezwładne tkanki? Czy może tylko szczelnie pozamykane duchy, pozamykane na wypadek, gdyby miały się ulotnić i straszyć inne, te nie pozamykane jeszcze dusze? I czy na pewno nie żyją? A może jakiś lekarz lub koroner popełnił makabryczny błąd przedwcześnie stwierdzając obumarcie pnia mózgu u osoby, która mogła ciągle coś czuć? I czy kiedy ten moment, zawsze spodziewany i zawsze zaskakujący, nadszedł, nadal liczyli na miłosierdzie Samaela?