Chata, którą wieki roztrącą
mistrz Jan sposobu by namalować swój obraz. Nie mógł znaleźć. I wtedy zrozumiał. Zrozumiał że każdy twórca ma swój czas. I w tym czasie ma zawrzeć czas przeszły, teraźniejszy i przyszły. Spojrzał na swój obraz gdzie Wit Stwosz ociemniały prowadzony jest przez wnuczkę… i zrozumiał. Ten obraz jak każdy zawiera w sobie wszystko. Zacznij go tylko czytelniku kontemplować. Najpierw ślepota Stwosza. Co to znaczy? * * * Przyjechał Chlestakow. Ugoszczono go jak przystało na gościa. Zaczął Chlestakow opowiadać o swych koneksjach w Petersburgu. - „Panowie – rzekł Chlestakow – jeżeli kto będzie w Petersburgu, bardzo proszę do mnie. Ja i bale wydaję! Na stole na przykład arbuz za 700 rubli! Zupa przyjechała w rondlu okrętem wprost z Paryża… …Kiedyś zarządzałem nawet departamentem… I w samej rzeczy, kiedy przechodzę przez departament – po prostu trzęsienie ziemi! …wszystko drży i dygoce jak liść”. -Tak, tak panie Chlestakow – Marcin pokiwał z politowaniem głową – co pan powie…dygoce jak liść? No, no! * * * Brat Albert przyniósł z piekarni Marcina kilka wielkich bochenków chleba. Zaniosę je do krakowskich ogrzewalni. Podzielę ten chleb pachnący, niech nasyci głodnych. Panie Kieślowski powiem coś panu: Przez długi czas byłem katolikiem ale wyłącznie na bazie pojęć. Studiowałem filozofię, teologię, miałem dużo mądrych książek. W sensie intelektualnym wszystko mi się składało i broniło. Ale kiedy przyszło cierpienie, prawdziwe załamanie, nagle zacząłem tonąć. Te pojęcia nie wystarczały mi. Bo czego nie miałem? Dotknięcia Boga. Zetknięcia się z czymś realnym, że On jest silny, że On jest mocny. Pan go szukał kamerą. Myślę że pan go znalazł. W pana filmach ja czuję tajemnicę. A tajemnica to On. Ten chleb to tajemnica. Ziarno, ziemia, woda słońce a potem praca rąk, drewno, ogień stworzyły te bochny chleba. To takie proste jednocześnie tak genialne. Dobrze. Teraz was pożegnam. Biorę ten chleb i idę. A wy tu zostańcie. Słuchajcie muzyki, czytajcie piękne strofy, jedzcie Marcinowe przysmaki a jedząc chleb pomyślcie o mnie i tych z moich ogrzewalni, i bądźcie dobrzy jak chleb. * * * Roman Brandstaetter usadowił się w bibliotece Marcina, by móc czytać wiersze żydowskich poetów, którzy tutaj na polskiej ziemi urodzili się, tworzyli i zabrali ją czy to do Palestyny czy Nowego Jorku. „Nie myśl, że świat jest dżunglą – stworzony Dla wilków i lisów, łgarstwa i żeru; Niebo – zasłoną przed wzrokiem Boga; Mgła – by nikt tu nie patrzał na ręce; Wiatr – by zagłuszył dzikie okrzyki; Ziemia, ażeby krew ofiar wessała – O, nie myśl, że świat jest dżunglą!” Albo ten wiersz o tytule znamiennym dla narodu tego: „Wiecznie szukający” „On wędrował i wędrował, i wędrował (wielkie prawdy są w tych słowach zatajone) Bo on szukał, szukał drogi, nie znajdował, I szedł dalej, dalej wciąż w tę samą stronę!” A pan Roman znalazł drogę. Znalazłem Drogę – pomyślał i zagłębił się dalej w lekturze. * * * Marcin ich nie zapraszał, jednak przyszli. Przyszli poeci, którzy zapłacili wielką cenę za bunt. Za opowiedzenie się za Złym. Sergiusz Jesienin zaczął deklamować swojego „Czarnego człowieka”. Potem opowiedział im o swoim życiu, o ogromnym strachu jaki go prześladował, o rozpaczy. „Czarny człowiek” „…Mój czarny człowiek dniami i nocami Mnie nie opuszcza. Jak cień za mną wszędzie Krok w krok się wlecze…” I wtedy słysząc te słowa, które genialnie deklamował Sergiusz