Błoto
Uczucie niepokoju, które towarzy powrotowi do miejsc świerzbiących bólem, gwiżdżących spłycanym oddechem przerażenia.
Słup światła lekko chybotał się do przodu, rozdziewiczając kropelki deszczu w nocy listopadowej, gdzie zimno wymiotło każdego z lasu na przedmieściach.
Ciche stąpanie po ściółce, znamionujące zapadaniem się coraz bardziej ciała, jak strachu, z każdym lepkim krokiem.
Ramiona co jakiś czas ocierały się o korę drzew przegniłych od kornika drukarza, czy brudu z okolicznej fabryki tekstyliów. Czerń podchodziła im do korony, a opadające owoce śmierdziały siarką i starością. Zespolił się tak ze śmiercią podchodzącą do gardła, które je też mordowała z każdym dniem bardziej.
Pełnia nie dawała żadnej otuchy, a chłodne powietrze, wiatr, deszcz, jego kroki z ocieraniem drzew, łączone, niczym grzmot niespodziewanie, z upadkami w malignie prawdy, która miała się zaraz przedstawić, rozdygotała mu dłonie. Wypuszczał co i rusz kolejne rozpalane papierosy. Te miały dać mu uśmierzenie, a wpędzały w jeszcze większą frustracje przy wyleceniu z chybotliwej ręki.
Postać jego wiecznie przygarbiona od niewyleczonej skoliozy, w wytartym skórzanym płaszczu, mokrym od błota, mokrym od lęku.
Znowu zobaczył siebie, ale nie w spróchniałym drzewie, czy innym towarzyszu jego dzisiejszego zesłania utkanego z cierpienia, lecz w oczach matki, tych które puste, bezuczuciowe, ateistyczne, czekające na przekroczenie bram wiecznej konieczności. Żegnały go z takim pustym strachem, z których wyszła jakkolwiek ekstatyczność.
Więc szedł tak dalej, ale już cicho.
Przekroczył szlaban.
Przekroczył polanę.
Te cztery drzewa układające się w kopnięty kwadrat.
Jest.
Naga i gnijąca od siedmiu dniu.
Nikt jej nie znalazł.
Dlaczego nie dała, tym samym dygocząc do śmierci jego usta z obawy wykrycia, nie wiedział nadal.
Przecież się uśmiechnęła wtedy.