Astalos en Hagor - rozdział I
I
Karczma w Bristel była najważniejszym
budynkiem tego niewielkiego, aczkolwiek znanego miasta u stóp góry Bajkel w
paśmie Gór Środkowych. Był to budynek średniej wielkości, drewniany i
dwupiętrowy, gdyż na parterze oprócz karczmy, w tyle budynku znajdowało się
mieszkanie rodziny Agone, na piętrach natomiast pokoje dla przyjezdnych, w
których mogli spokojnie przespać noc i udać się w dalszą wędrówkę. W oberży
znajdowało się 8 drewnianych stołów i ław oraz długa lada naprzeciw
drzwi. Przy niej zbierały się największe tłumy. U powały wisiało koło od
wozu, w którym umieszczone były świeczki oświetlające pomieszczenie. Oprócz
nich wnętrze rozświetlały także pochodnie na ścianach oraz kominek obok lady. W
nocy było raczej jasno, prócz jednego kąta, na wschód od drzwi. Oberżyści
zostawiali go specjalnie niedoświetlonym. Często załatwiało się tam jakieś
ciemne interesy oraz inne rzeczy, których światło dzienne nie powinno
oglądać. Okien było 4, każde przedzielone na pół, z okiennicami. Szyby,
podobnie z resztą jak i drzwi często wstawiano. Dlaczego - o tym później.
"Agonia", bo tak się ona nazywała, znajdowała się na czymś w rodzaju
rynku, czyli przy głównej drodze miasta od jego południowej strony. Od wschodu
sąsiadowała ze stajnią prowadzoną przez właściciela karczmy. W niej można było
wypożyczyć - a czasem nawet kupić konia. Na rynku była także studnia,
pręgierz i nieduża siedziba władz miejskich. Miasto nie posiadało grubego muru,
nie miało funkcji obronnej. Przebiegał tutaj szlak handlowy z Hindarinu do Avgardu.
Było miastem wolnym, nad którym sprawował nadzór Hindarin. Wielu ludzi dziwiło
się, jakim sposobem na to małe miasto mające zdolne ledwo obronić się przed na
zgrają złoczyńców nie padało łupem państw sąsiednich. Możliwe, że bali się
Hindarinu - nie raz już to państwo-miasto pokazało swą potęgę. Jednak równie
możliwe jest to, że po prostu nie było w nim co rabować. Kupcy nie rozkładali
się tutaj, czasami tylko nocowali, by wyruszyć następnego dnia w kierunku większego
miasta należącego do królestwa Naridu. Właściwie to większą zagadką mogła być
przynależność Bristel. Chyba tylko jedni królowie Hindarinu to wiedzieli, gdyż
każdy z nich po koronacji odbywał podróż po miastach podległych swemu
"państwu". Zysków z niego nie było dużych - kupcy nie zgodziliby się
na wysokie cła i woleliby jechać przez inne, choć mniej bezpieczne miasta niż
godzić się na dodatkowe opłaty.
Każdy kupiec przejeżdżający przez miasto, a było ich
naprawdę sporo, zaglądał do karczmy i zasiadł przy co najmniej jednym kuflu
słynnego bristelskiego piwa braci Agone. Piwo to posiadało wieloletnią
tradycję, a sekret jego wyrobu przechodził z ojca na syna i nigdy nie wyszedł
poza grono rodzinne.
Przy piwie tym spotykali się ludzie różnego stanu. Dało się
tu znaleźć prostych pijaków, dla których alkohol był już jak woda, oraz ludzi
poważnego stanu. Często przychodzili tutaj żołnierze wracający do domów czy też
starzy weterani zamieszkujący Bristel lub okolice. Zadziwiali wszystkich
opowieściami o wojnach, przywódcach i dokonywanych przez nich samych cudach męstwa,
w których było tyle samo prawdy co arenów w sakiewce żebraka. Mimo to prosty
lud zachwycał się nimi, stawiając kolejne kolejki opowiadającym, wskutek czego
opowieści stawały się jeszcze bardziej fantazyjne i bogate. Nieraz wybuchały
bójki urządzane przez ślepo wierzących tym mniej łatwowiernym, lub też przez
tych, którzy mieli inne informacje lub zdanie na dany temat. W takich
sytuacjach tworzyły się stronnictwa i już, juz miało dojść do bójki na kufle,
ławy, stoły, czasem także zwierzęta i w ogóle wszystko co było pod ręką, gdy właściciel
karczmy, obecnie Meron Agone, człowiek wąsaty, wzrostu słusznego i siły jeszcze
słuszniejszej uspokajał wszystkich wyrzucając co niektórych często przez
zamknięte drzwi i okna, które potem wyrzuceni musieli na własny koszt wstawiać.
Tak więc ogólnie w karczmie panował spokój, a ci, co go zakłócili, nigdy nie odważyli
się zrobić tego ponownie.
Ostatnimi czasy wśród gości karczmy
Agonia przeważali posłańcy, którzy przejeżdżali tędy do królów różnych królestw
lub żołnierze wracający z kończącej się właśnie wielkiej wojny pustoszącej
tereny na zachód i północ od Bristel. Coraz częściej na ustach ludzi pojawiało
się imię i nazwisko pewnego człowieka - Lothera Abregona, jednego z wielkich
dowódców ogromnej armii Barigotu. Nie było dnia, w którym na jego temat nie
wybuchłaby energiczna dyskusja, która nigdy nie kończyła się porozumieniem,
lecz ze względu na Merona nie przekształcała się także w bójkę. Gdyby nie on,
znalazło by się wielu takich, którzy daliby się zabić, byle tylko ich wiadomości
o Abregonie okazały się prawdziwe.
Ten dzień także nie był inny. Przy ladzie stał żołnierz, lat
około 45, w podniszczonej zbroi ze znakami Naridu - czarnym sokołem rzucającym
się na mysz, któremu po wojnie nie chciało widocznie wracać się do domu.
- Powiadam wam, Lother zabity. Gdyśmy rozbili jego armię zbiegł, lecz potem
wzięto go do niewoli w jakiejś wiosce. Chwalił się nie będę, kto go pojmał, bom
nie z tych, co opiewają swoje zwycięstwa wojenne. A gdyśmy go Harenowi oddali,
przywódcy naszemu wspaniałemu, ten kazał go wlec za swym koniem, zakuwając w
kajdany. Zaprowadził go już pewnie dawno do naszego miłościwego króla, i jak pies
musiał już szczeznąć w okrutnych męczarniach.
- A skąd masz pewność? - dopytywali się słuchacze
- A boć to nie głośno było w armii o jego śmierci? - wyrwał się inny, który już
kilkakrotnie uczestniczył w takich rozmowach i podłapał trochę języka - podobno
uciec próbował i go musiano zabić w drodze.
- Haren wolałby sam siebie zabić niż nie dostarczyć Abregona do Oleara II -
zaczął znowu żołnierz - i ja daję sobie rękę tą moją prawą, którą nie chwaląc
się wiele dokonałem, uciąć, ze Olear II patrzył na jego śmierć.
- Sam jego zakrwawiona szatę widziałem - powiedział tamten
- A ja wam mówię, że żyw, i że jeszcze o sobie da znać - rzekł kolejny,
chowając się natychmiast nie wiadomo dlaczego w tłum
- Lother Abregon... - zaczynał następny, gdy nagle drzwi karczmy otworzyły się
trzeszcząc i natychmiast wszystkie oczy zwróciły się na tego, który zamierzał wejść.
W drzwiach ukazał się szczupły, wysoki człowiek o szerokich barkach, ubrany w
długi płaszcz z kapturem zwany w tych stronach alenja. Można by go porównać
do prostej, skórzanej sukni z długimi, szerokimi rękawami, sięgającą do
stóp, zawiązywanej na haftki na całej długości. Przybysz miał haftki odwiązane,
a spod płaszcza wystawała stara, biała, wyświechtana koszula i takież spodnie,
tyle że koloru wypłowiałego brązu. Mimo, iż miejscowi byli przyzwyczajeni do różnych
przybywających tu ludzi, a także elfów i krasnoludów, ów wzbudził w nich, nie
wiedzieć czemu, jakieś dziwne, mieszane uczucia.
Człowiek w płaszczu rozejrzał się po
siedzących w karczmie i wszedł do środka, zdejmując kaptur, który do tej pory
zasłaniał mu całą głowę, nie pozwalając dojrzeć twarzy. Oczom zebranych ukazała
się młoda, trochę zniszczona twarz, około 30-letniego człowieka, którą szpeciła
z lewej strony blizna, ciągnąca się od nosa do ucha i kryjąca się pod długimi,
niczym nie spiętymi, jasnymi włosami. Jego oblicze przedstawiało bardzo surowy
wygląd. Gdyby ktoś spojrzał w jego oczy, ujrzałby jedynie brązowe tęczówki i
czarne źrenice - nic poza tym. U wielu ludzi z oczu da się wyczytać duszę, i
to, jacy są. U tego człowieka nie dałoby się zobaczyć nic - żadnego wyrazu,
jakby był całkowicie pusty w środku. Martwy. Ale nikt nie odważył się tego
zrobić. Podczas, gdy przybysz rozglądał się za miejscem i gdy w końcu skierował
się do opuszczonej ławy w ciemnym kącie w karczmie trwała cisza, przerywana
czasami jakimiś pomrukiwaniami. Oczy wszystkich śledziły każdy jego krok.
- Nie przywitał się. Ani słowa... -szepnął jeden.
- Nie ma broni - rzekł żołnierz Naridu
- Dziwny jakiś... nie podoba mi się on - wyraził swoje zdanie jeszcze inny.
Agone, widząc napiętą atmosferę, napełnił puste kufle stojące na ladzie i
zawołał swoją córkę:
- Kachna! Leć no spytać tego przybysza czego chce.
Dziewczyna, pracująca zgodnie z tradycją jako kelnerka, posłuszna ojcu,
podeszła do niego. Zlękła się jednak, gdy podniósł na nią swoje oczy i
natychmiast spuściła wzrok na ziemię, pytając po cichu:
- Czego się...
- Podaj mi kufel z gorącą wodą jeśli możesz - rzekł spokojnym głosem tajemniczy
mężczyzna, nie pozwalając jej dokończyć.
Dziewczyna odeszła, a w karczmie zawrzało. Znów wszystkie oczy zwróciły się na
nowego.
Człowiek, który wchodził do karczmy w Bristel i nie zamawiał przesławnego piwa
braci Agone prosił się o nóż w plecy zaraz za drzwiami karczmy od jakiegoś
miejscowego. Tym razem jednak jakoś nikt nie kwapił się wyjść i przygotować nóż
. Meron wiedział juz, że ten dzień nie skończy się spokojnie, a do zachodu słońca
zostało 2 godziny. W końcu niektórzy, lekko strwożeni nie wiadomo czym,
oderwali oczy od przybysza, inni natomiast poszli w ślad za nimi, obserwując go
jednak od czasu do czasu.
Kachna uwinęła się szybko i już po chwili podeszła do ojca z kuflem mówiąc:
- Tatko... A Maryna nie mogłaby zanieść? On jest jakiś dziwny... Boje się go.
- Jaki dziwny? Ja nie widzę w nim nic dziwnego.
- Bo przy nim nie byłeś. Ale jest jakiś straszny.. jakby.. martwy... jakby miał
martwą twarz, w ogóle bez wyrazu...
- Nie marudź dziewucho, tylko idź mu zanieść to co zamówił, pokaż trochę czym
oddychasz i daj mu do zrozumienia, żeby zamówił to piwo, bo nie chcę tu
rąbaniny, a te nowe drzwi, które wstawił Felos tydzień temu nawet mi się
podobają. Chciałbym żeby wytrzymały trochę dłużej, a szklarz zachorował, więc
ma być tu spokój.
Kachna odeszła, a Meron Agone znów zaczął nerwowo czyścic kufel.
- Za dużo jej matka i bracia o Argenborgu naopowiadali... już ja z nimi
pogadam. - zaczął mruczeć sam do siebie nie przestając obserwować sytuacji w
oberży.
Zlękniona dziewczyna poszła, a nogi
uginały się pod nią. Rzeczywiście, ten człowiek ją przerażał - chociaż sama nie
wiedziała dlaczego. Powiedziała prawdę ojcu. Tak została wychowana. Miała lat
około 25 i była ładną, niecałkiem chudą blondynką. On coś miał.. nie sposób
wysłowić co - a może jej się tylko wydawało?
- Proszę - rzekła kładąc wrzątek na stół, przy którym siedział nieznajomy. Bała
się, by tylko na nią nie spojrzał. Ale jak każda kobieta, jednocześnie bała się
tego i pragnęła. W końcu sama na niego spojrzała. On już od pewnego czasu
wpatrywał się w jej szmaragdowe oczy, nie zwracając wcale uwagi na jej
krągłości, które znała na pamięć większa część stałych bywalców „Agonii”.
Rzeczywiście, wzrok był zimny, bez wyrazu. Przeniknął ją on do głębi i
przeraził. Postanowiła więc nie czekać dłużej i odejść. Coś jednak sprawiało,
że nie mogła oderwać wzroku. Chciała, ale nie potrafiła. Wydawało jej się, że
dostrzega dno tych oczu - ale to jeszcze nie było dno, i pogrążała się w nich
coraz głębiej i głębiej, zapatrując się w nie, jakby czegoś szukając. W końcu
zorientowała się że nogi strasznie jej się trzęsą i oderwała się od jego
wzroku. Stawiając jednak zbyt nerwowo kubek rozlała trochę wody na ławę. I
nagle stała się rzecz niezwykła - rozlana woda powoli przestawała być jedną,
bezkształtną kałużą, a formowała się w runę "A", na niej nałożoną
"H" i pośrodku runę "en". Przerażona Kachna mało nie
zemdlała gdy to ujrzała. Na szczęście nie wylała nic na gościa - nawet nie chciała
myśleć co ten człowiek by zrobił. Chociaż nie wyglądał na jakiegoś okrutnika.
Ale różnie to bywa z wyglądem... i ta blizna...
- Prz.. przep... - próbowała wyjąkać dziewczyna
Nieznajomy popatrzył przez chwilę na ten znak, westchnął, po czym starł go
spokojnie rękawem płaszcza i rzekł:
- Dziękuję ci.
Kachna odeszła najszybciej jak mogła. Incydent ten nie umknął jednak oczom zebranych
i znowu to ciemnie miejsce w kącie stało się centrum uwagi.