Ambuszewo
To była piękna baza. Czteroosobowe grupy zwiadowców pochowane w chatach na obrzeżach miasta, z genialnie przemyślanymi drogami odwrotu. Oddziały strzelców w kluczowych budynkach, poklepujący w myślach zziajanych zwiadowców i opaśli od sprzętu szturmowcy, przycupnięci na podwórzach, gotowi poderwać się i strzelać, palić i wysadzać. Stanowiska karabinów maszynowych wycelowane w skrzyżowania, działa zwrócone wzdłuż ulic, Samoloty, ciężka artyleria na telefon i jedno, byle jakie słowo, a nawet chrapliwy ton głosu. Tyle tylko, że nikt do miasta nie przyszedł. To znaczy szli już, byli prawie, ale skręcili i sobie poszli. Pozostawili nas rozżalonych, ale co było robić, czekaliśmy. W nocy strzeliło się kilka razy w powietrze, pobiegało, przegrupowania jakieś, ćwiczebne kontrataki. Słowem dziecinada. Ciągnęło się to tygodniami, aż ludzie zaczęli się niecierpliwić, poszła wieść, że miasteczko w złym miejscu stoi. O wyjściu z miasteczka nie było mowy, łaźnia, koszary świeżo obmalowane, mięsny ze specjalnością wędzone. Miastu dobrze było z wojskiem, a wojsku dobrze w mieście. A że żołnierz bez wroga gnuśnieje, duch bojowy posiedzieć nie daje, karabiny na skrzyżowaniach, armaty, to zdecydowaliśmy się przesunąć miasto w kierunku wroga. Nie takie to trudne, gdy w łaźni można nogi umyć wieczorem, zjeść czegoś wędzonego, w pierzynę się zapaść, nie zawsze samemu. Kawałek po kawałku miasto sunęło w stronę, w którą udała się wroga armia. Chłopi okoliczni cieszyli się, gdy koło wioski kładziono drogę miejską, wiwatowali, rzucali kwiaty. W kostkę brukową potrafili całymi dniami wpatrywać się jak w telewizor, taka to była atrakcja. Gorzej gdy miasto wioskę opuszczało i drogę trzeba było rozebrać. Oburzali się wtedy strasznie, poprzyzwyczajani do prostych wygód i zwykłą ziemią idąc, a upewniwszy się że patrzymy, zataczali się, wywracali jak pijani, że niby już poza chodnikiem chodzić nie potrafią. Kiedy gniew ludu wzbierał, nie obywało się bez ofiar, co nas niejako cieszyło, bo ćwiczyć trzeba. Wędrowaliśmy w ten sposób długo, mijając miasteczka, lasy i jeziora, gdy wreszcie trafiliśmy na świeży trop. Przemieszczaliśmy się teraz głównie w nocy, w trosce o element zaskoczenia, który pozostawał naszym największym atutem. O świcie zasadziliśmy się w pobliżu ich obozowiska. Ostatnie poprawki, mycie okien, przejechanie szmatą dachówek, przycięcie skweru, który zaniedbaliśmy bardzo i byliśmy gotowi. Czteroosobowe grupy zwiadowców, oddziały strzelców w kluczowych budynkach, armaty i telefon na chrypę. Cholera, wciąż byliśmy w formie. Niestety, słońce zdążyło wejść w zenit, a wróg nadal zwlekał z wkroczeniem do miasta. Widocznie zalęgły się w nim jakieś podejrzenia. Było nie było kładli się spać w szczerym polu, a budzili w pobliżu sporego miasteczka, na dodatek takiego, które minęli kawał czasu temu i to zupełnie gdzie indziej. Wszyscy byliśmy zgodni, że o takie marudy naprawdę trudno i znienawidziliśmy ich jeszcze bardziej. Było już grubo po południu, gdy ku naszemu przerażeniu wojska wroga zaczęły się oddalać. Mogli uznać, że perypetie ostatniego roku przyśniły im się w ciągu nocy, bo ruszyli w tym samym kierunku, w który udali się kiedyś. Trudno mieć w tej sytuacji pretensję do zwiadowców, że puściły im nerwy i zaczęli strzelać. Wróg odpowiedział ogniem artyleryjskim. Pierwsza poszła łaźnia. Skwer można było spokojnie zostawić zarośniętym, bo i tak przestał istnieć po trzeciej salwie. Nie było na co czekać. Wialiśmy aż się kurzyło. Po drodze zgubiliśmy gdzieś mięsny specjalizacja wędzone, z zabytkowej studni została tylko pompa. Zatrzymaliśmy się dopiero w lesie. Milczeliśmy i nawet gwiazdy unikały naszych zgaszonych spojrzeń, w obawie przed zarażeniem. Nad ranem odmalowaliśmy koszary i ruszyliśmy smutnym pochodem pokonanych. Długa była droga przed nami.