Miasto słońca to mroczny thriller napisany przez jednego z czołowych scenarzystów filmów akcji w Hollywood.
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Data wydania: 2009-02-02
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
ISBN:
Liczba stron: 372
Tytuł oryginału: City of the Sun
Tłumaczenie: Rafał Linkiewicz
Przeczytane:2013-08-02, Ocena: 2, Przeczytałam, 52 książki 2013,
Jamie Gabriel ma niewiele ponad dwanaście lat, gdy znika bez śladu. Jak co rano, wyjeżdża wcześnie z domu, by rozwieźć po okolicy gazety. Wsiada na rower. Do domu już nie wraca. Nie ma telefonu z żądaniem okupu, brakuje dowodów porwania, policja jest święcie przekonana, że chłopiec po prostu zwiał z domu. Według nich Jamie nie chce, by go odnaleźć. A skoro ktoś nie chce, by go znaleźć, po co go szukać? Co z tego, że dwunastolatek to jeszcze dziecko, że mogło mu się przytrafić wiele rzeczy i raczej żadna z nich nie jest czymś dobrym. Zwykle w takiej sytuacji policja robi wszystko, by odnaleźć zaginionego dzieciaka. Statystyki amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości mówią jasno - ok. 75 procent porwanych dzieci zostaje zamordowanych w ciągu pierwszych trzech godzin od momentu uprowadzenia. Liczy się więc każda minuta. Im szybsze działania, tym większa nadzieja na odnalezienie dziecka żywego. Z zupełnie innego założenia wychodzi policja z Indianapolis. Może miał test z matematyki, na który nie chciał przyjść. Albo dostał złą ocenę z fizyki (...).
Mija rok. Policjanci bezradnie rozkładają ręce, wciąż powtarzając śpiewkę o ucieczce. Nadal nie ma dowodów potwierdzających porwanie. Owszem, jest taka możliwość. Prawdopodobieństwo. Takie rzeczy się zdarzają, ale często nieletni po prostu nie chcą być znalezieni. Rodzice powoli tracą nadzieję. Każde z nich zamknęło się w emocjonalnym kokonie, w którym przebywa samotnie. Żadne nie jest w stanie dotrzeć do drugiego. Jedyne co ich łączy, to wspólnie poniesiona porażka. Według akt sprawy Jamiego, na które przypadkiem udało się spojrzeć matce chłopca, policja na śledztwo poświęciło mniej niż dobę. Krótko mówiąc śledczy zrobili niewiele. Właściwie nic. Zdesperowani rodzice zgadzają się nawet wysłuchać wróżki. Byle nie siedzieć bezczynnie, byle mieć choć cień nadziei. W końcu zatrudniają prywatnego detektywa, byłego policjanta. I wtedy akcja nabiera tempa. To czego nie potrafiła bądź nie chciała dokonać policja, bez większego trudu udaje się detektywowi Frankowi Behrowi, głównemu bohaterowi debiutu Davida Leviena Miasto Słońca. Książka ta rozpoczyna cykl powieści kryminalnych, której głównym bohaterem jest właśnie Behr. Nie ukrywam, że wiele spodziewałam się po tej książce. Cóż, rozczarowania bywają bolesne. Owszem bywa niebezpiecznie, ten i ów dostanie po ryju, nie wszyscy dożyją do podziękowań autora wieńczących książkę, nie zmienia to jednak faktu, że całość nie porywa, nie przyspiesza bicia serca, nie sprawia, że czas się zatrzymuje i człowiek zapomina o otaczającym go świecie. Od początku wiadomo kto stoi za porwaniem, element zaskoczenia został więc wyeliminowany. Zwroty akcji? Jeśli jakieś są, to je przeoczyłam. Zdarza mi się to czasami, gdy ogrania mnie wzmożona senność, a to ona towarzyszyła mi przez całą lekturę powieści. Sama historia jest mało oryginalna. Porwanie, super-detektyw i jego koszmary z przeszłości, rozmówcy, którym długie języki drastycznie skracają życie i śledztwo stopniowo prowadzące ku przewidywalnemu finałowi. Nie ma w tej powieści niczego, co nie pojawiałoby się już wcześniej. Temat mroczny, przestępstwo ohydne, a mimo to brakuje tej gęstej atmosfery, od której włosy stają dęba, a serce zaczyna niespokojnie kołatać. Kilka momentów wydało mi się mało wiarygodnych. Nie chce mi się wierzyć, że po ponad roku zbywania przez policję, rodzice niemal się poddają. Carol Gabriel, w pewnym momencie oświadcza mężowi: Chcę, żebyśmy kupili nagrobek. I wystawili go Jamiemu. Chce urządzić pogrzeb i mieć miejsce, w którym mogłabym go opłakiwać. Prawdopodobieństwo odnalezienia dziecka żywego po tak długim czasie jest niewielkie, to fakt. Z pewnością łatwiej byłoby pogodzić się ze śmiercią i żyć dalej, niż każdego dnia karmić się złudzeniami. Zwykle jednak rodzice czekają latami, często naiwnie, bezpodstawnie łudząc się, że któregoś dnia ich pociecha jak gdyby nigdy nic, stanie uśmiechnięta w drzwiach. Czy to normalne, że po czternastu miesiącach matka chce nagrobku dla swego jedynego dziecka? Tak bardzo opadła z sił, że woli je pogrzebać niż wierzyć, że wróci?
Jeszcze bardziej zdumiał mnie finał akcji z ulotkami. Carol miała dwa tysiące ulotek. Rozdała wszystkie. Każda zawierała zdjęcie jej syna, opis, dane dotyczące wzrostu i wagi oraz prawdopodobny ubiór tamtego ranka. Gabrielowie rozdawali także małe plakietki zawierające zdjęcie Jamiego oraz numer ich telefonu. Nie wiem kto bardziej był zaskoczony efektem tych działań, ja czy Gabrielowie. Zero - liczba telefonów, które otrzymali w zamian za swój wysiłek. Żadnych staruszek, które na pewno widziały tego chłopca w zeszłym miesiącu w autobusie, żadnego dowcipnisia, który jest pewien, że nastolatek w ostatni weekend balował w jednym z modnych klubów, ani jednej osoby pewnej, że spotkały dzieciaka dwa miesiące temu w parku, trzy tygodnie temu w supermarkecie, rok temu na koncercie. Dwa tysiące osób - nikt nie miał przeczuć, podejrzeń, złudzeń, pomysłów, sugestii. Nikt nie zapragnął się wtrącić, dorzucić swoich trzech groszy. Dziwne. David Levien jest scenarzystą i producentem filmowym. Możecie go skojarzyć z takimi filmami jakHazardziści, Ława przysięgłych czy Ocean's 13. Na podstawie Miasta Słońca można by nakręcić przeciętny thriller z Brucem Willisem, puszczany sobotnie wieczory na jednym z tych kanałów, które w przerwach między reklamami serwują niczym niewyróżniające się "strzelanki" i niezbyt oryginalne komedie romantyczne. Na Franka nie ma mocnych. Doprowadza do łez nawet najtwardszych bandziorów. Gdyby miał za zadanie uratować świat przed jakimkolwiek zagrożeniem, zrobiłby to w pięć minut. No, może w dwie godziny. Oczywiście zdarza mu się podjąć błędną decyzję, ale chyba tylko po to, by powieść była dłuższa. Miasto Słońca zbiera pozytywne recenzje. Internauci są zadowoleni, a jeśli ktoś nie ma pojęcia jak w superlatywach wyrazić się o powieści Leviena, na okładce powieści znajdzie całą masę cytatów z gazet czy wypowiedzi mistrzów gatunku, Harlana Cobena czy Lincolna Childa. Czuję się więc osamotniona w swoich poglądach. Niestety, trudno mi się doszukać plusów tej powieści. Mogę napisać, że temat jest ważny, bo o tym, co spotkało Jamiego, nie można milczeć. I jest w tym prawda, jednak nie zmienia ona faktu, że powieść nadal jest nudna i nieco naiwna. Gdyby jeszcze była dobra językowo... Niestety, przeciętna fabuła napisana przeciętnym, prosty językiem to więcej niż mogę znieść zasiadając do lektury książki, która ma mną wstrząsnąć, mocno mnie poruszyć, sprawić, że docenię swoje zwykłe, bezpieczne życie. Od Levienaotrzymałam jedynie kryminał, który na tle innych niczym się nie wyróżnia. Oczywiście, kibicowałam rodzicom i detektywowi, a negatywnym bohaterom życzyłam śmierci w męczarniach, bo wiadomo - ten, kto krzywdzi dzieci, na nic lepszego nie zasługuje, ale to wszystko raczej bez emocjonalnego zaangażowania. W jednym z wywiadów autor opowiada o swojej książce jako bardzo złożonej fabule prezentującej różne punkty widzenia. Nie wiem w czym ta złożoność się przejawia. Historia jest prosta, wątków pobocznych znajduje się w niej niewiele. Kilka wtrętów z życia prywatnego bohaterów to za mało, by uznać fabułę za bardzo złożoną. Co do różnych punktów widzenia... Owszem, oprócz tego, że towarzyszymy Frankowi, możemy też spojrzeć na tę historię oczami rodziców Jamiego czy też jego porywaczy. W tym wszystkim zabrakło mi przedstawienia punktu widzenia chłopca. Najwyraźniej autor chciał oszczędzić czytelnikom drastycznych przeżyć, jakie bez wątpienia były udziałem młodego Gabriela. Miasto Słońca niczym się nie wyróżnia, nie zapada w pamięć. Po miesiącu niewiele będę pamiętała. Po roku, niczym policja z Indianapolis, zapomnę o całej sprawie. To z pewnością nie jest tak mroczny thriller jak sugerują atakujące czytelnika cytaty z okładki (swoją drogą - więcej nie dało się ich wcisnąć?). Nie potrafię Was zachęcić do tej książki. Na szczęście (lub nie) zrobili to inni. Ja jestem na nie.