Zbiorowa pożoga
Mama siedziała w salonie, gdzie jeszcze niedawno było sporo ludzi. Ze stoickim spokojem patrzyła się na mnie. Nic nie słyszała. Była jak duch. Widziałam w jej wzroku pewnego rodzaju satysfakcję. Błaganie nie pomagało. Szloch, płacz. Nagle zdałam sobie sprawę, że to ja sama mogę sobie pomóc! Nad moją głową zaświeciła się mało używana żarówka. Wzięłam do ręki stary telefon komórkowy, potocznie nazywany cegłą. Lecz nikt nie odpowiadał. Tak jakby cały świat się ode mnie odwrócił. Mój paniczny lęk przeradzał się w paraliż. Poczułam jak Bóg zasłania mi oczy opaską, jak śmieje się ze mnie i mówi, że jestem szczurem. Robi sobie na mnie testy.
Spojrzałam przez wizjer i ujrzałam pielgrzymkę ludzi idących na strych. Wszyscy mieli podkrążone oczy. Ubrani byli na czarno. Wyglądali jakby wracali z bardzo przygnębiającego pogrzebu. Nawet sylwetki, zgarbione i pozbawione życia na to wskazywały. W pewnym momencie niewidoczna dłoń zasłoniła mi ten widok, ja spojrzałam na mamę i wszystko było jasne. Oni idą na zbiorową śmierć. Zbiorowe samobójstwo. Umrzemy, nie ma jak uciec...
...moje oczy ogarnęła ciemność. Nic nie widziałam. Usłyszałam tylko szum wody, jakby deszcz i cichutkie głosy ludzi poprzeplatane szczekaniem psa. Otworzyłam oczy. Byłam otoczona swoją granatową kołdrą, a pod głową miałam poduszkę z Hello Kitty. W kącikach oczu spoczywały delikatne śpioszki, całe prześcieradło pomiętolone, a ja niczym się nie przejmując rozciągnęłam się jak zwinny kot i zamknęłam oczy.