vesper.
Na imię było jej Vesper.
Lubiła zapach mchu i błota. Nie znosiła koniczyn i podków.
Miała długie włosy, ale ścięła je, gdy umoczyły się w zupie pomidorowej.
Patrzyła na świat wiecznie zamglonymi oczami o barwie wyblakłej trawy.
Garbiła się niemiłosiernie, a chodząc powłóczyła nogami.
Miała niewiele zalet i jeszcze więcej wad.
Ale on i tak nie potrafił przestać jej kochać.
Siedziała samotnie w przedziale, wpatrując się w przemijające za oknem smętne i monotonne krajobrazy. Wokół unosiły się drobinki kurzu, tańcząc do nieznanej melodii, by po chwili opaść i ułożyć się wygodnie na jej dziurawym szalu. Czarny, gruby płaszcz wisiał na wieszaku, a z jego bocznej kieszeni wychylały się dwie zupełnie różne rękawiczki.
Czapki nie było.
Gdy wsiadał do przedziału tylko kurz zwrócił uwagę na jego przyjście. Zawirował na powitanie po czym zasnął spokojnie, nie widząc zachęty do zabawy.
Nie powiedział nic, nie chciał zbudzić niepotrzebnego. Odwiesił i swój płaszcz, by jego czarne rękawiczki zetknęły się z jej kompletem nie do pary. Czapkę włożył do lewego rękawa i usiadł dokładnie naprzeciwko niej. Nie uśmiechnął się lekko, jak to miał w zwyczaju, a jedynie mrugnął dwa razy i oparł się o wypłowiałe siedzenie.
W panującej ciszy słyszał swoje własne myśli, których bał się. Bał się, ponieważ te myśli wcale nie powinny pojawić się w jego głowie. Dotyczyły siedzącej po przeciwnej stronie studentki. Jej alabastrowej skóry twarzy. Krótkich, jasnych włosów i prawie niewidocznych rzęs, które skrywały tęczówki o urzekającej barwie. Przeraźliwie wystających żeber, które ukryła pod szkolną szatą. Dłoni, o długich palcach z obgryzionymi skórkami wokół paznokci. Wystających nadgarstków i kostek.
-Przestań się na mnie patrzeć – powiedziała oschle, nie odrywając wzroku od brudnej szyby.
-Nie patrzę się – odpowiedział on, choć było to oczywistym kłamstwem.
-Nie potrafisz kłamać – barwa jej głosu zmieniła się nagle z oschłej, na całkowicie bezbarwną, co przeraziło go w nieco większym stopniu. Bał się tego nienaturalnego spokoju, tak samo jak bał się obudzić w niej gniew czy smutek.
-Wiem – powiedział zmęczony udawaniem przed samym sobą. Przymknął powieki, ukrywając napływające łzy i pomyślał, że nigdy nie będzie potrafił powiedzieć jej prawdy.
-Przestań – dodała i wyjęła z kieszeni mały nożyk. Przystawiła go do nadgarstka i przeciągnęła ostrzem po bladej skórze. Patrzyła jak jaskrawoczerwona krew spływa na drewnianą podłogę i śmiała się wariackim śmiechem pijanej na życie.
A on już nie wstydził się swoich łez, całując ją po wystających nadgarstkach.
Mówili, że jest szalona.
Więc czy i on był szaleńcem?