urlop od życia
Kaja leniwie pręży się, wygrzewając swoje grafitowe pręgi w gorących promieniach lipcowego słońca, ten widok rozczula mnie mimowolnie...
Jest tak spokojnie, błogo, bezpiecznie. Delikatny powiew nowosądeckiego wiatru, kołysze rytmicznie białe, haftowane ręcznie przez moją babcię obrusy i serwetki. Rozsiewa po łące zapach lawendowego płynu do płukania. Zaciągam się bezkarnie powietrzem i uśmiecham się do słońca, marszcząc nos. Pochłaniam całą sobą zapachy lasu, lasu- gdzie odciskamy niczym pieczątki, ślady naszych stóp na kamiennej ścieżce, korony drzew znów zapraszają, wołają, przyjmują mnie – taką wytęsknioną, obolałą, poranioną. Uwielbiam las, pochłania niczym gąbka, wszystkie moje troski i problemy. Kolor malachitu, zabieram ze sobą, pod powieki. Brzozy, niczym smukłe kobiety w białych fartuchach, patrzą na mnie z zaciekawieniem, dostojne sosny i świerki liczą wszystkie moje kroki... Siadam na małym pniu, moje stopy głaszcze wilgotny mech. Czuję się ukołysana przez jakieś niewidzialne ramiona.
Mrówki dbale z ogromną troską budują mrowisko, zastanawiam się, czy mogłabym tak jak one z trudem i wysiłkiem, krok po kroku, bez pośpiechu, bez niepotrzebnego szarpania się o jutro, budować moje chwile ? Czy mogłabym brać z nich przykład? Pochłaniam zapachy.
Zapach igliwia uspokaja mnie, słyszę harmonijne bicie mojego serca.
Las jest schronieniem. Zanim opuszczę tą krainę, przytulam się mocno do drzewa. Całą sobą. Głaszczę czule korę i wykrzykuję „ Kocham Cię, będę się o Ciebie troszczyć, nikomu Cię nie oddam...” Czuję siłę, przypływ pozytywnej energii, jakieś niewidzialne nitki dobra oplotły moją duszę. Jest dobrze.
Zebrane przez nas grzyby, dumnie wyglądają spod kapeluszy, rozprostowują swoje nóżki, ciesząc się, że zagoszczą wśród szałwi, bazylii, tymianku, rozmaryny. Moja czarodziejka - babcia przyrządzi pyszne kurki w śmietanie z ziołami i koprem, a resztę grzybów nawleczemy na nitkę tworząc pachnące korale, które będą leniwić się i wysychać za kaflowym piecem. Moja babcia jest dla mnie odwiecznym inspiratorem, mistrzem, wzorem i autorytetem.
Ze spiżarni wyciągam z koszyka słoik z kompotem porzeczkowym z cukrem waniliowym, obok w szeregu stoją cierpliwie kompoty z rabarbarem, agrestem, jabłkiem i wiśnią. Uwielbiam ten babciny raj, jakim jest spiżarnia. Wszystkie smaki, to wspomnienie beztroskiego dzieciństwa. Smak ruskich pierogów, wigilijny kompot z suszu, słodki kisiel na smutki. Zapach maślanych bułeczek.
Na tarasie wśród wysokich, szczupłych łubinów, uroczych orlików, kremowych rabatek kamasji, słychać przyjemne brzęczenie pszczół. Liliowce wstydliwie kołyszą kielichami, nieco dalej nagietki, naparstnice, macierzanka. Bezsprzecznie są dla mnie sentymentalną pamiątka. Rozkładam czerwony obrus, głaszczę go rozprostowując zgięcia, czuję się, jakby za pomocą łagodnej dłoni, znikały wszystkie zgięcia na duszy. Układam żółte serwetki, rozstawiam talerze i sztućce. Wspólne posiłki na świeżym powietrzu zawsze były dla mnie ważnym, cennym elementem składającym się na umacnianie naszych więzi, budowanie wspólnych wzruszeń.
Wieczorem zasiadamy na drewnianych schodach, albo układamy się wygodnie w wiklinowych fotelach, przykrywając ramiona bawełnianymi chustami. Sączymy pyszne domowe wino, wsłuchując się w dźwięki komarów, świerszczy i odgłosów lasu. Jest niewymownie, nadzwyczajnie. Nasz śmiech odbija się od ścian. Nasze historie odciskają pieczątki na naszych sercach. Nie śpimy, siedzimy wspólnie przez długą, ciepłą noc, aż rozgania nas blady świt. Wszystko powraca do swojego rytmu, słońce zagląda do okien zapraszając do nowych przygód, wzruszeń, chwil... które składają się na nowe rozdziały w wielkiej księdze życia.