Szabla Rzeczpospolitej PROLOG
W dzisiejszych czasach, kiedy Rzeczpospolita targana jest wojnami nigdzie na ziemi nie ma spokoju. Krew przelana przez naszych dziadów i ojców jest niczym odkupienie win naszych. Szlachta zostaje w swych domostwach, a król nie ma w państwie żadnej władzy. Taki kraj nasz ukochany musi przetrwać wszystkie trudy, aby później jak feniks z popiołu powstać jeszcze mocniejszy i potężniejszy, niż do tej pory. Słońce odbijało swe promienie od bieli śniegu. Sanie sunęły między zaspami i lasami w stronę małego szlacheckiego dworku. Podmurowany z wybielonymi ścianami i szeroko otwartą bramą zapraszał swą uprzejmością na gościnę. Konie parskały i prychały z zimna, bo mróz w tym roku był bardzo duży. Chyba nawet najstarsi mieszkańcy wsi spod Lwowa nie pamiętali takich zim. Dzwonki przy saniach wesoło zadzwoniły, kiedy zajechały przed drzwi dworku.
- Janie zapytaj tych miłych ludzi czy przyjmą zmęczonych podróżnych w swe progi. – Gruby mężczyzna siedzący na niedźwiedzich skórach powiedział i napił się swojego miodu.
Młody chłopak zeskoczył żwawo z sań i wbiegł na ganek.
- Gerwazy jedziemy już tyle czasu, a nawet nie wiemy czy król nas przyjmie. – Drugi szlachcic siedzący w saniach westchnął.
Z wnętrza dworku wyszła nagle młoda i piękna kobieta. Długie kruczoczarne włosy i czerwone jak wino usta. Ubrana w płaszcz z pikowanym czarnym pasem.
- Kim jesteście, skąd jedziecie?
Młody, szczupły szlachcic wstał z posłanych sań i rzekł:
- Witamy. Jam jest Marcin Barski herbu ostrych mieczy, a to jest mój towarzysz drogi i kompan Gerwazy Januszko herbu złote ostrogi. Jedziemy z dalekiej Rusi do Krakowa, do króla z poselstwem. Chcielibyśmy zabawić jedną noc tutaj. Odpocząć.
- Zapraszam ja w gościnę zmęczonych podróżą. Mój tatko na pewno ucieszy się gośćmi, bo rzadko kto tutaj bywa, a my ludzie prości, ale szlachta. – Kobieta stojąc przed drzwiami pospiesznie dodała. – A ja Jagna, my tu żyjemy z dziada pradziada. Zapraszam, tylko prędko prędko, bo zimno.
Szybko wyskoczyli z sań i weszli razem do izby. Na ścianach portrety malowane i poroża wiszą.
- Podam wieczerzę, siadajcie za stołem. Ino żwawo. Mój tatko pojechał, będzie ze dwa dni temu, do Lwowa. Miał wrócić dzisiaj, ale jeszcze go nie widać.
- A po cóż to do Lwowa droga panno? Droga niebezpieczna, zbóje i kozaczyzna zapuszcza się coraz dalej, w głąb Rzeczpospolitej.
- Sama tego nie wiem, ale tatko to rosły chłop i w kasze sobie nie da dmuchać. – Szybko, jakby w obronie ojca dodała. – Bił się on na wojnach wielu i mieczem wojować potrafi. Niedawno wrócił do domu z wyprawy, ale ranny i ranę paskudną miał. Sama myślałam, że pomrze, ale uratowaliśmy go z jednym medykiem, co mieszka tu niedaleko.
- Panna to też chyba w kaszę nie da sobie dmuchać? – zaśmiał się Gerwazy tak, że na dworze było słychać.
- A nie dam, a jak który będzie próbował, to zaraz ostrza mojego posmakuje. – Mały sztylet błysnął spod sukni.
Po wieczerzy wszyscy pokładli się spać i żaden szlachcic nie próbował zadzierać z młodą panną. Ciemność na dworze zlewała się w jedną maź, śnieg prószył i mróz nie ustawał. Jan zamknął konie w oborze, a sam położył się spać na saniach pod niedźwiedzią skórą. Okolica nie była spokojna, bandy zbójeckie i kozacy harcowali po nocach. Grabili kościoły i zabijali księży. Nikt nie mógł spać spokojnie.